niedziela, 11 maja 2014

III - 7

W związku z wygraną Kiełbasy zastanawiam się, czy nie zmienić profilu bloga... no, ale cóż, raz się żyje (ponoć). Co jeszcze... szykuje się mały bonusik, ale nie mówię, jaki, bo zepsuję całą zabawę (przypuszczenia w komentach mile widziane, bo znów powiało Chłodkiem). Chyba tyle... acha, myślę o założeniu drugiego bloga, grupowego, więc jak są jacyś chętni, to pisać.

Chodziłem nerwowo w kółko, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, gdy do pokoju wszedł Valtrana.
- Nie obraziłbym się, gdybyś nauczył się pukać, wchodząc do cudzego pokoju - stwierdziłem, nawet nie oglądając się zbytnio na szlachcica.
- Też się cieszę, że cię widzę, młody - mężczyzna wydawał się być w nader dobrym humorze. - Melodi chce cię zabrać na występ przyjezdnej trupy. Wypadałoby iść, może chociaż trochę się uspokoisz - szlachcic bez pytania usiadł na niezbyt schludnie zaścielonym łóżku. Od rana nie mogłem znaleźć Shirokena, ale podejrzewałem, że mężczyzna zajmuje się teraz czymś związanym z Selem, więc nie starałem się zbytnio. - Swoją drogą, to gdzie zapodziałeś ostrze?
- Co gdzie zapodziałem? - przysiadłem na fotelu naprzeciwko mężczyzny.
- Święte ostrze, twojego służącego - odpowiedział, nieco zniecierpliwiony.
- A, nie wiem. Od rana go nie było - przyznałem, wzruszając ramionami. - Swoją drogą, mogę cię o coś zapytać? - mężczyzna tylko kiwnął głową. - Czym on tak właściwie jest?
- Hybrydą zmiennokształtną, jedną z najstarszych, podobno boskich. Widziałeś, że nawet w ludzkiej formie posiada zdolności cienia. Obecnie ostrza są uznane za gatunek wymarły; jest ich mniej jak sto, więc nie dziwię się, że ich nie widziałeś. Każdy gatunek "wymarły" ma zablokowaną drogę do jakiegokolwiek innego realium, jak ojczyste. Ale wracając do tematu, ostrza mają jedną podstawową cechę - nie mogą funkcjonować bez właściciela. Właściciel nadaje im dwa imiona - jedno użytkowe, a drugie prawdziwe. O ile imię użytkowe może znać każdy, o tyle imię prawdziwe daje pełną kontrolę nad ostrzem, czyli przywrócenie do pierwotnego wygladu.
- Pierwotnego, czyli jakiego?
- A jak myślisz, skąd się wzięła nazwa święta KLINGA, co? - do rozmowy przyłączył się Kiryuu, siedzący na parapecie okna. Nie zauważyłem, kiedy przyleciał.  - Mniejsza o to, pani Melodi się niecierpliwi. Idziecie, czy nie?

Zwierzęta były duże, muskularne, o krótkiej, lśniącej sierści. Według słów Melodi, były to kelpie, podarowane jej przez Świteziankę, nimfę rzeczną [tak, "Świtezianka" z mickiewiczowskiej ballady o jeziorze Świteź, przyp. aut.]. Nie byłem pewny, jaką właściwość posiada ten konkretny gatunek koni, ale z pewnością był on związany z wodą. Ostatecznie konie zostały stworzone przez Wodę.
Jechaliśmy w piątkę, a obok karety biegł Kiryuu, nieprzekonany do tego, by się poruszać bez użycia własnych łap, czy skrzydeł. Oprócz mnie i Melodi, towarzyszył nam lord von Ztonty, Valtrana i kobieta, którą poznałem po przyjeździe, a której imienia nie pamiętałem. Czwórka dorosłych zajęła się rozmową, do której nawet nie próbowałem się włączyć. Odsunąłem zasłonkę na tyle, by móc obserwować teren, po którym się poruszaliśmy. Chociaż zdążyłem się już przyzwyczaić do lekkości zabudowania, wysokiego i błękitnobiałego, to jednak pogodny klimat miasta, pełen życzliwości i dobroduszności wciąż stanowił dla mnie zagadkę.
Gdy dotarliśmy na miejsce, rozstąpił się przed nami tłum, robiąc przejście do czegoś, co bardziej przypominało pompowany  namiot cyrkowy, niż integralną część miasta. Wysiadłem jako ostatni, niemal już pominięty przez uwagę gapiów. Nie przeszkadzało mi to, byłem wręcz wdzięczny za ignorancję. Gdy weszliśmy, zapanował gwar. Wszyscy rozmawiali podekscytowani, pokazując nas sobie palcami. Melodi poprowadziła nas do ogrodzonej loży na balkonie, ponad zwykłymi siedzeniami. Loża nie była pusta, siedziała już tam drobna kobieta wraz ze swoim towarzyszem, wyraźnie niższej rangi społecznej.
- Och, Bryzo! Nie sądziłam, że znajdziesz na tyle dużo czasu, nawet nie wiesz, jak się cieszę! - ucieszyła się moja matka, rzucając się nieznajomej na szyję. - Mam ci tak wiele do opowiedzenia. Właśnie, pisałam ci już, że jeden z moim zaufanych odnalazł Minstrela, prawda? Minstrelu, pokaż się, to twoja ciotka, a moja siostra, Bryza - usta jej się nie zamykały. Wystąpiłem krok do przodu przed Valtranę, wyraźnie rozśmieszonego.
- Ojej, jakiś ty ładny. Musisz się spotkać koniecznie z Belat, na pewno od razu się polubicie, to taka dobra dziewczyna. I ciągle wolna, niestety. No, ale myślę, że to by się szybko zmieniło przy takim kawalerze - zaczęła szczebiotać Bryza.  Blondyn za mną nie wytrzymał i wybuchł śmiechem. Szybko się jednak opanował i z niewyraźnym "przepraszam" przeszedł do tyłu, by zająć miejsce.
Kobiety jeszcze chwilę ze sobą rozmawiały, wciągająć co chwilę mnie w dyskusję uwagami o młodych kuzynkach czy niespokrewnionych dziewczętach, które uważały za "całkiem dobrym towarem dla takiego kawalera jak ja". Valtrana za mną niemal dusił się, hamując śmiech, a ja najchętniej bym go zabił tępym narzędziem i uciekł przez nieistniejące okno.
Na szczęście, wkrótce światła pogasły, a scena zasnuła się dymem. Pojawił się na niej aktor ubrany w bure szmaty i czarne, święcące sznurki. Nie do końca byłem pewny, czy to jakaś metafora, czy strój ludowy, ale wyglądało dość imponująco. Zaczął wygłaszać swoje kwestie z patetyzmem i przesadną emocjonalności, jednak wydawało mi się, że był to celowy zabieg. Wkrótce scena przyciemniała.
Skracając, sztuka opowiadała o mężczyźnie, który był najwierniejszym sługą cesarza, jednak został oskarżony o zdradę przez spisek zazdrosnych o jego pozycję dworzan. Miał do wyboru wieczną banicję lub śmierć. Wybrał to pierwsze, bo w końcu był dopiero początek przedstawienia, a wypadałoby ciągnąć wątek. Mężczyzna żył w obcym kraju spokojnie, aż spotkał księżniczkę, jak się później dowiedział, swojego ojczystego kraju. Zakochali się w sobie, doszło do kilku ckliwych scen, w których on chciał, ona nie, potem na odwrót, aż doszło do ich rozstania. Gdy pijany z żalu protagonista zataczał się do domu, podsłuchał rozmowę spiskowców, jak się okazało tych samych, którzy go kiedyś oszukali. Chcieli oni teraz zabić księżniczkę i zmusić cesarza do posadzenia na tron w przyszłym pokoleniu ciapowatego księcia wraz z żoną wybraną spośród ich córek, by przejąć władzę nad światem. O ironio, nikt nie zdawał się widzieć, że przejęliby władzę tylko nad jednak państwem, ale chyba "władza nad światem" była bardziej dramatyczna. Nasz bohater, powodowany chyba bardziej uczuciami do księżniczki, niż do kraju, postanowił do tego nie dopuścić. Na swoim rączym rumaku wrócił do królestwa i udaremnił niecny plan. A król z wdzięczności wsadził go do więzienia. Księżniczka z żalu po zacnym mężu przepłakała trzy dni i trzy noce, po czym postanowiła wyjść za niego za mąż, ratując przed szubienicą. Udało jej się, ale sielanka długo nie trwała. Po niego upomnieli się bogowie (nie pytajcie, co oni tam robili i dlaczego, po prostu przyjmijcie, że deus ex machina było najlepszym pomysłem dramaturga), a ona z rozpaczy skoczyła w przepaść. Ale ktoś , nie do końca zrozumiałem, kto, zlitował się nad nimi i raz na miesiąc, przy pełni księżyca, mogą się spotkać.
Ogólnie, sztuka była dobrze zrealizowana, pełna efektów specjalnych. Może i poważne momenty wydały mi się trochę zbyt koturnowe i odrealnione, ale komiczne sceny były prawdziwie wspaniałe. Na zakończenie najgłośniej chyba klaskały dwie panie obok mnie, ale to jakoś nie budziło mojego zdziwienia.
Pomimo ogólnego wrażenia dobrej przeciętności, jedna rzecz zagnieździła się w mojej głowie i nie pozwalała mi o sobie zapomnieć...

1 komentarz:

  1. Opowiadanie bardzo mi się podoba, ale jakbyś mogła to zmień czcionkę, ponieważ nie uwzględnia polskich znaków :) Powodzenia.
    http://beautyy-fashioon.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń