Kazekiri



Imię me Kazekiri, choć obecnie nazywają mnie Minstrelem lub Rene. Urodziłem się dziewiętnaście lat temu w jednej z wiosek krainy Illes. Nazwa jej już dawno odeszła w zapomnienie mojej pamięci. Z krótkiego okresu dzieciństwa, jakie tam przeżyłem, pamiętam jedynie zapach wypieków, rozchodzących się każdego rana z piekarni, gdzie tęga kobieta w średnim wieku prowadziła swój biznes niemalże od urodzenia, a wcześniej jej matka, babka, prababka, i tak przez kilka pokoleń wstecz, pewnie od momentu osiedlenia się ludzi na tym terenie. A może i wcześniej? Zresztą, nieważne. Pamiętam również starą zielarkę w asyście dwójki grubych kotów o sierści przerzedzonej starością i lenistwem. Oba zwierzęta były nad wyraz złośliwe i podkradały jedzenie, gdy tylko miały do tego sposobność. W większości przypadków jej potem nie jadły. Z mężczyzn najbardziej zapadł mi w pamięć kowal, mąż akuszerki, postawny i niebywale spokojny. Jego aparycja i usposobienie kontrastowały ze sobą tak bardzo, że niektórzy nawet szemrali między sobą, że demon opętał jego ciało i zachowywał się po swojemu, nie patrząc na to, jak powinien. Ale to nie była prawda. Wiem to z pewnością, bo już wtedy potrafiłem rozróżnić opętanych od zwykłych ludzi. Gdy miałem sześć lat, na praktykę wziął mnie Mistrz z pobliskiego dworu. Twierdził, że wyczuł u mnie potencjał na maga i chce sobie wytrenować. Tak, sobie, od początku nie dawał jakiejkolwiek opcji suwerenności, czy choćby autonomii. Ale ja byłem wtedy jeszcze za młody na to, by rozumieć jego machinacje. Rodzina oddała mnie bez słowa zapytania, pewnie za jakieś pieniądze, choć nie usłyszałem o tym nigdy ani pół słowa. No, ale mniejsza o historii, miałem tu mówić o teraźniejszości. W momencie, kiedy to piszę siedzę w na balkonie w swojej rezydencji w dzielnicy cesarskiej Senelle – miasta stołecznego (choć pewnie teraz jestem już gdzie indziej). Biel marmuru i srebrne zdobienia podkreślają delikatny błękit nieba i pstrokaciznę zabudowy poniżej. Dziś już mało kto docenia piękno pustki.  Ale nie mogę być zbyt ostry w osądzie, estetyka i świadomy wybór przedmiotów którymi się otaczamy stały się towarem deficytowym. Zbyt wiele pieniędzy, czasu i wysiłku zostaje przeznaczonych na „funkcjonalne” by starczyło jeszcze na „piękne” w odpowiedniej ilości. Zastanawiacie się pewnie, jak się dorobiłem tak wielkich bogactw, że stać mnie na oba. Odpowiedź jest bardzo prosta – nie dorobiłem się. Nawet palcem nie kiwnąłem w tym kierunku. Wszystko przyszło samo. Sława, bogactwo, szacunek, wszystko wepchało się do mojego życia, nieproszone niczym złodziej. Ale, podobnie jak złodzieja, wyzbyć się strasznie trudno, a jeszcze trudniej naprawić szkody. Nie chcę ich, ponieważ ograniczają moją wolność, a to jej szukałem, uciekając ze stron rodzinnych. Chcę być wolnym jak wiatr, który jest moim mentorem i przyjacielem. Chcę być dumny niczym paw, piękny i dystyngowany, a niezważający na swoją boską otoczkę. To nie rycerz w złotej zbroi na najdroższym rumaku pokonuje smoka, przygnieciony do ziemi własną popularnością. Każda bestia ugina się pod siłą otwartego umysłu wiejskiego chłopaka, który swą bystrością potrafi przechytrzyć bestię i oswoić, zyskując uległego sobie potwora jako obrońcę ziem i zwierzątko dla dzieci. Tęsknię za czasami, gdy przemierzałem ziemię Illes, jedynie z notatnikiem, ołówkiem i kopą pomysłów na zawojowanie światem. Teraz, gdy pomysły te się spełniły, a notatnik stał się jednym z najbardziej rozchwytywanych traktatów o demonach, wiem, że nie było warto. Zyskałem mamonę kosztem wolności. Dlatego też, opuszczam cię, matko ma Illes. Zmierzam tam, gdzie nie znają jeszcze mych pieśni i mądrości, a imię jest jedynie echem dawno usłyszanych plotek. Gdzie ta kraina, jeszcze nie wiem. Ale, matko Illes, ciebie już oglądać nie będę, dopóki gdzieś indziej mogę zaznać spokoju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz