niedziela, 25 maja 2014

Bezpieczne Wakacje 1

Miałam w planach wrzucić odpowiednią linkę, ale że strona odpala dopiero od czerwca, toteż nie widzę na razie powodu do tego. Zamiast tego, wrzucam dziś 10 zasad bezpiecznych wakacji. Z góry zaznaczam, że są to zasady wykonane metodą studencką - kopiuj wklej.

    http://i1.memy.pl/obrazki/8591520402_trolololo.jpg
  • Dokładnie myj ręce mydłem pod bieżącą wodą przed posiłkami, a już  bezwzględnie po każdym skorzystaniu z toalety. 
  • Dbaj o higienę osobistą. Unikaj używania wspólnie z innymi osobami ręcznika, grzebienia i przyborów toaletowych.
  • Starannie myj owoce i warzywa przed jedzeniem, najlepiej pod bieżącym strumieniem wody. Nie spożywaj żywności z objawami nieświeżości lub zepsucia (zmieniony zapach, barwa, konsystencja , itp.). Zabezpiecz żywność przed owadami.
  • Nie przechowuj poza lodówką środków spożywczych łatwo ulegających zepsuciu (ciastek z kremem, jogurtów, kefirów, serków, wędlin) - może spowodować to wystąpienie zatrucia pokarmowego.
  • Pij tylko wodę przegotowaną lub butelkowaną. Pamiętaj, zawsze i wszędzie pilnuj swoich napojów – przypadki dosypywania i dolewania różnych specyfików są coraz częstsze. Po takich substancjach łatwo możesz stracić samokontrolę. 
    http://www.kwp.radom.pl/upload/image/prewencja/Ulotka%20dla%20mlodziezy1.jpg
    • Alkohol i narkotyki prowadzą do zagrożenia zdrowia a nawet życia, ponadto mogą sprawić, że staniesz się ofiarą lub sprawcą aktów przemocy.
    • Korzystaj tylko z kąpielisk odpowiednio zorganizowanych i zawsze pod opieką osób dorosłych. Mimo, że umiesz pływać, nie przeceniaj swoich umiejętności. Zachowaj umiar w przebywaniu na słońcu - noś nakrycie głowy, okulary przeciwsłoneczne, stosuj kremy z filtrami ochronnymi.
    • Noś odpowiednią odzież w lesie zakrywającą jak najwięcej części ciała. Po wizycie w lesie dokładnie obejrzyj całe ciało. Jeżeli zauważysz kleszcza, zwróć się o pomoc w jego usunięciu.
    • W każdym przypadku gdy poczujesz, że coś ci dolega lub źle się czujesz, zgłoś to swoim opiekunom, im szybciej zostanie udzielona ci fachowa pomoc tym szybciej wrócisz do zdrowia.
    • Prowadź i propaguj zdrowy styl życia - odżywiaj się racjonalnie, bądź aktywny ruchowo, dbaj o bezpieczeństwo swoje i innych. Przebywając na wakacjach w swoim postępowaniu kieruj się zdrowym rozsądkiem.

    sobota, 24 maja 2014

    Specjalny specjał

    Jak obiecałam, tak robię. Mam nadzieję, że pozbyłam się wszystkich błędów, ale stuprocentowej pewności nie mam. Tak, to jest Kaze. Tak, ten drugi też.

    piątek, 23 maja 2014

    III -11

    Trochę mnie nie było, ale wy też nie zaszaleliście, więc jesteśmy kwita, tak podsumowując. Ogłoszenia parafialne miały być rzadko, a stały się nowym świeckim zwyczajem... ale co ja poradzę, że zawsze mam coś do ogłoszenia. Dobra, uwaga: ogłaszam ogłoszenie. Zbieram ekipę do wznowienia projektu mangi, który gdzieś tam sobie w styczniu poszedł, trochę było i potem zdechło naturalną koleją rzeczy z braku pomocy. Mam nadzieję, że teraz wypali. Nie przedłużając, bo i po co, kogo potrzebujemy, żeby wszystko poszło dobrze: 
    - scenarzystę - który z postów prozą zrobi odpowiednie scenopisy (WAŻNE!!!)
    - kilku beta-testerów - do ich należy konsultacja szkiców, żeby poprawić błędy ustawienia czy brakujące ramki, etc. Ilość nieokreślona, ale zazwyczaj jest to między 3 a 5, żeby nie zgłupieć.
    - resztę ekipy już mam.
    Ktokolwiek czuje się na siłach, niech mówi. Niektóre zajęcia można ze sobą łączyć, bo występują na innych etapach "linii produkcyjnej". Chyba nie muszę mówić gdzie się dogadamy. Wymagam znajomości fabuły.

    Od jakiś dwóch tygodni wykłócałem się z Valtraną i jego rodziną, że mogę chodzić na pieszo, zwłaszcza że od dworu w Kleshender do Wietrznego Pałacu było może kwadrans spacerkiem. Jedyne, co udało mi się wykłócić było przyzwolenie na jazdę konną zamiast gnieżdżenia się w karecie. Tych drugich miałem już konkretnie dosyć, towarzyszyły mi wszędzie. Powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego nie udało mi się namówić Kiryuu do przejazdu na początku naszego pobytu.
    Dlaczego w ogóle musiałem mieszkać u Isemenetri zamiast w pałacu przy matce, jak poprzednio? Wszystko przez aferę sprzed dwóch tygodni, kiedy publicznie zawarłem związek z Selem, oficjalnie stając się częścią jego rodziny. Nie mogłem więc mieszkać ze swoją dotychczasowa rodziną bez względu na to, jak wątłe poczucie wspólnoty mnie z matką łączyło. A że Sel upierał się, że nie chce wprowadzać mnie do głównego domu Hikujaku, wróżąc czym to się skończy, nie mieliśmy innego wyboru. Dlatego na czas oczekiwania na swój własny dworek na granicy dwóch narodów (mieliśmy to szczęście, że Królestwo Czterech Płomieni i Królestwo Czterech Wiatrów dzieliło wyspę) musieliśmy znaleźć sobie jakiś tymczasowy dach nad głową. Początkowo proponowała nam go Bastet, jednak Sel zbyt źle znosił myśl, że będzie musiał przebywać sam pośród kotów i odmówiłem. Na szczęście Valtrana stwierdził mimochodem, że chciałby dokończyć mój trening bez względu na sytuację polityczną. A Sel i moja matka zadbali o to, by wyciągnął z tego nieprzemyślanego oświadczenia daleko idące wnioski i nas ugościł.
    Ściągnąłem lejce pegaza, kasztanka o spokojnym temperamencie, przyśpieszają go. Zwierzę zrobiło to niechętnie, nie lubiło biegu. Miałem wrażenie, że Valtrana specjalnie wybrał dla mnie wierzchowca o takim właśnie temperamencie.
    W końcu dotarłem do pałacu i udałem się do komnaty mojej matki, pewny, że mnie już tam oczekuje. Myliłem się, w pokoju zastałem jedynie służącą. Czułem, jak Kage na moim biodrze "rozgląda się" zaniepokojony. Z dnia na dzień nasza więź niewerbalna była coraz lepsza. A co do porozumiewania się słowami... no cóż, bywały wzloty i upadki, zależnie od tematu.Powoli zczynałem rozumieć, jak Sel mógł wyczuwać wszystkie myśli Shirokena.
    - Gdzie jest Melodi? - spytałem siedzącą po cichu kobietę. Popatrzyła na mnie, jak gdyby dopiero teraz zdała sobie sprawę z mojej obecności. Płakała jeszcze przed chwilą, tego byłem pewny.
    - Pani jest w sali tronowej wraz z Dwunastoma - odpowiedziała po chwili wahania. Miałem nadzieję, że powie, co się stało, ale nie odezwała się już ani słowem. Wyszedłem więc, zostawiając ją samą. Przez chwilę jeszcze wahałem się, czy nie powinienem jej jakoś pocieszyć, ale ostatecznie stwierdziłem, że tak będzie lepiej dla nas obojga.
    - Kage, wracaj - szepnąłem na pustym korytarzu, a obok mnie pojawił się chłopiec. Miał na sobie ciemno-bordowe szaty, przypominające nieco mundur: sztywny bezrękawnik ze stójką oraz proste spodnie, przylegające do szczupłych nóg. Jego buty były wysokie, sięgały ponad połowy łydki. Chłopiec pociągnął mnie, chcąc, żebym zawrócił.
    - Nie bój się, w pałacu nic ci nie grozi - stwierdziłem, ale ten pokiwał głową, po czym pociągnął mnie jeszcze raz. Wykonał krótki gest ręką. Zdążyłem się już nauczyć, że oznaczało to jakieś niebezpieczeństwo. Nie wiedziałem tylko, jakie. - O czym mówisz, nie rozumiem.
    Chłopiec nie odpowiedział, bo drzwi się otworzyły z hukiem i w progu pojawił się Valtrana. Był wściekły. Popatrzył na mnie, trochę zdziwiony, że mnie spotkał.
    - Mówiłem ci, żebyś nie przychodził w najbliższym czasie. Więc lepiej spieprzaj, póki jeszcze masz czas - syknął w moim kierunku i odszedł, pozostawiając za sobą otwarte drzwi. Zaniepokoiło mnie to jeszcze bardziej. Musiałem się dowiedzieć, co się dzieje.
    Wszedłem do sali, zazwyczaj pustej, a teraz zajętej prawie w połowie przez wielki stół o owalnym kształcie. Leżało na nim kilka map różnej wielkości. Szybko powiązałem znane mi skrawki informacji i zrozumiałem, że konflikt rabusiów rozwinął się w regularną wojnę. Wszyscy zebrani, czyli Melodi i jedenastu mężczyzn, z których rozpoznawałem tylko lorda von Ztonty'iego oraz kapitana z pierwszej mojej wizyty, popatrzyli na mnie. Większość, jak na nieproszonego gościa.
    - Jeszcze szczeniąt nam teraz brakuje! - prychnął jeden z nich, a jego sąsiad przytaknął.
    - Przecież wydano ponoć rozkaz, żeby nikogo nie wpuszczać na czas obrad - dodał trzeci.
    - Zapominacie, że mędrzec od dzieci też potrafi się uczyć - nie byłem pewny, czy adresat tego stwierdzenia był mi przychylny, czy tylko ironiczny.
    - Spokój! - przerwała dyskusję Melodi. - Przypominam wam, że to mój syn. Mój i mężczyzny, któremu składaliście przysięgę krwi, że będziecie wierni.
    - Przemysław już nie żyje, wasza wysokość - zauważył któryś, ale już bez takiej śmiałości jak przed chwilą.
    - Przysięgałeś na jego krew, nie na niego, więc prawo każe widzieć w potomku przedłużenie kontraktów ojca - oburzył się lord von Ztonty.
    - Nie jestem tym zachwycony, ale muszę się zgodzić - przyznał ubrany na czarno kapitan z westchnięciem. - Nie mamy większego wyboru jak dopuścić go do obrad.
    - Nie mieliście tego wyboru od samego początku, bo ja chciałam żeby nam towarzyszył. Zapominacie, że jeden z rodu Dwunastu jest związany z moim synem. Jak również rodzina wrogów i koty - powiedziała władczo. Nie było w niej widać tej delikatnej kobiety, którą zawsze mi się jawiła. Była teraz władczynią, pewną siebie i nieznoszącą sprzeciwu.
    - No dobrze. Więc może młody książę powie nam, co sądzi o północnej granicy - stwierdził któryś z mężczyzn. Podszedłem do stołu i przyjrzałem się mapie. Stały już na niej pionki różnych kolorów, symbolizując oddziały wojsk. Zdziwiła mnie jedna rzecz, a po sprawdzeniu na innej mapie, topograficznej, byłem już pewny, że coś jest nie tak.
    - Wy chcecie pilnować tej granicy, czy nie? - spytałem w końcu. - Bo zbroicie się po zęby wszędzie, tylko nie  tam, gdzie to najbardziej konieczne.
    - Jak ty... - zaczął ten, który naskoczył na mnie jako pierwszy, ale urwał w pół słowa, orientując się w swoim położeniu. - Można wiedzieć, na jakim irracjonalnym powodzie wyciągasz takie wnioski?
    - Główny trakt handlowy - odpowiedziałem spokojnie. Zerknąłem kątem oka na Kage, przebywającego gdzieś pod tronem. Chłopiec bawił się jakąś kartką.
    - Przecież nie możemy zatrzymać przepływu towaru! To by zniszczyło naszą gospodarkę.
    - Pozostawienie samego sobie bez najmniejszej kontroli głównego przejścia zniszczy i gospodarkę i wszystko inne. Skoro wpuszczamy wszystkich, to szpiedzy, czy wręcz całe oddziały nie będą miały najmniejszego problemu z wejściem niezauważeni - zauważyłem.
    - Wszystkich obowiązuje prawo pokojowe - zastrzegł ktoś.
    - Prawo pokojowe na wojnie? Posłuchaj ty, co chrzanisz - prychnął inny. Zaczynałem mieć jakiś głos poparcia.
    - Przecież nawet oni nie odważą się łamać kontraktów na krew monarchy - upierał się pierwszy przy swoim.
    - Albo i wręcz przeciwnie - mruknął niby mimochodem kapitan. Wszyscy popatrzyli na niego. - Młody przez przypadek powiedział coś mądrego.
    - To znaczy? - spytała moja matka. Dotychczas starała się w żaden sposób nie uczestniczyć w rozmowie.
    - To znaczy, że nieznajomość naszych konwencji pokazała mu wolną drogę, którą my uważaliśmy za oczywistą. A niecałe trzysta lat temu, zmienił się panujący na granicy.
    - ... czyli umowa jest nieważna... - niemal szepnął ktoś.
    - Dokładnie. Dlatego sądzę, że zechcą to wykorzystać i to szybko, póki nie jesteśmy przygotowani.
    Dalej rozmowa toczyła się jeszcze przez kilka godzin, omawiając szczegółowo. Niemal każdy element obrony i wycierając, kto co będzie bronił w razie potrzeby. A ja, poza kilkoma małymi przypadkami, głównie słuchałem lub stanowiłem kartę przetargową dla czyiś racji. Nie byłem stamtąd.
    Przez cały czas Kage stronił ode mnie i zajmował się jedną i tą samą kartką. Zaczęło mnie zastanawiać, co z nią robi.
    Wyszedłem zmęczony, zarówno psychicznie, jak i fizycznie.
    - I co zamierzasz teraz? - usłyszałem za swoimi plecami. Nie zdążyłem nawet sięgnąć po broń, gdy poczułem na szyi zimny dotyk sztyletu. - Byłbyś już martwy, gdybym planował cię zabić - stwierdził i odsunął ostrze od mojej szyi. Obróciłem się i zobaczyłem Valtranę. - Przyzwyczajaj się. Już wkrótce częściej spotkasz skrytobójcę niż własne odbicie w lustrze - w jego głosie słyszałem mimo wszystko śmiech.
    - Dlaczego? O czym ty mówisz? - nie miałem ani siły, ani ochoty myśleć.
    - O tym, że jesteś kartą przetargową. Seleminushin zachowywał się głupio omijając szerokim łukiem wszelką pomoc, ale muszę mu przyznać, że omijanie TWOJEJ pomocy było akurat mądrą decyzją.
    - A to niby dlaczego? - kątem oka zauważyłem Kage, wychodzącego z sali. Najwyraźniej dopiero teraz zorientował się, że zebranie się skończyło.
    - Dlatego, że w razie wojna, na przykład teraz, cokolwiek zrobisz, i tak z tyłu będziesz miał to samo - syknął, zniecierpliwiony. - Pomyśl chwilę: albo opowiesz się po stronie Wietrznego Pałacu i zmusisz Seleminushina do walki przeciwko swoim, albo sam staniesz przeciwko swojemu żywiołowi. Tak, czy tak, któraś z frakcji będzie cię chciała załatwić. Z tego, co słyszałem, to Bastet już szykuje swoje koty, żeby wyruszyć, gdy tylko opowiesz się po którejś ze stron - coś pociągnęło mnie za rękaw.To był Kage, podając mi figurkę z papieru.
    Był to misternie poskładany orzeł z rozpostartymi skrzydłami. Po chwili oglądania dostrzegłem charakterystyczne dwie lotki w ogonie. Był to rok, mitologiczny ptak, który ochronił swymi skrzydłami ludzką osadę - symbol pomocy potrzebującym, zwłaszcza na wojnie. Uśmiechnąłem się, rozumiejąc, co chce mi powiedzieć chłopiec.
    - Minstrelu, rozmawiam z tobą! - zdenerwował się szlachcic.
    - Wiem - odpowiedziałem spokojnie. - Nie martw się, wiem, co robię - stwierdziłem i poszedłem dalej korytarzem, zostawiając zdziwionego Valtranę samego z papierowym rokiem.
    - Deus vult - mruknąłem jeszcze na pożegnanie. [łac. Bóg tak chce; stwierdzenie papieże Urbana I o krucjatach]


    I tak oto zakończyliśmy trzeci sezon Duszy Wiatru. Co będzie dalej? Czas pokaże, ja już wiem, a wy nie. Jutro jeszcze mamy bonusik końcowoseryjny, potem kilka postów z lokowaniem produktu i...

    sobota, 17 maja 2014

    III - 10

    Tak sobie patrzę i patrzę... i dochodzę do wniosku, że zbliżamy się do końca serii III. Proszę nie płakać, było miło, ale się prawie skończyło i te sprawy. A że koniec czegoś zawsze oznacza początek innego czegoś, to macie prawo twierdzić, że seria IV nastanie potem. Powiem więcej: ja też tak twierdzę. Chyba, że przez najbliższy tydzień wybuchnie trzecia wojna światowa, apokalipsa czy epidemia rzeżączki. Ale nie zapowiada się i oby świat się trzymał tego toku wydarzeń. A po co ja w ogóle o tym mówię? Bo mam kolejny wielki plan, który pewnie znowu nie wypali - zwerbować drugiego pisarza. Ostatnio też miałam, tak nawiasem mówiąc, a dwugłosu narracyjnego nie widać, jeśli się pominie moją zachwianą osobowość i uzna jako jedną. Tak więc: do piór rodacy, bo nie znajdę dla was pracy. Acha, jeszcze jedno. Planuję zgłosić bloga do konkursu, dlatego w najbliższym czasie (czyli znając życie w przerwie między serią, bo powtórek puszczać nie będę, nie jestem TVN) pojawi się kilka postów o bezpieczeństwie i higienie wakacji i innych takich. Byłabym wdzięczna, gdyby jakiekolwiek zainteresowanie się pojawiło tematem ;P. No, ale nie ubiegajmy faktów, bo ja z biegania jestem słaba, lepiej będę robić, co mi wychodzi, a potem się zobaczy. I jeszcze jedno ogłoszenie, bo mi się właśnie przypomniało. Będzie już bardziej o opowiadaniu, więc uznajmy, że to planowane płynne przejście. Ostatnio przeglądałam internety jak mam to robić w zwyczaju i natknęłam się na pewne cudo nad cudami: wypisz, wymaluj, Shiroken. Dlatego stwierdziłam, że skoro mi się spodobało, to wam może też (od razu mówię, że osobiście nie znam, lokowanie produktu było wcześniej):

    Obudziłem się spokojny i odprężony. Coś łaskotało mnie po włosach. Obróciłem głowę i zobaczyłem leżącego za sobą Sela. Mężczyzna był w nader dobrym humorze.
    - Mój mały śpiący królewicz już się obudził? - spytał miękkim głosem. W odpowiedzi ziewnąłem lekko. - Doprawdy, nigdy bym nie pomyślał, że jesteś w stanie zrobić to, co zrobiłeś wczoraj. Jestem naprawdę pod wrażeniem, żadna kobieta nigdy nie sprawiła mi tyle przyjemności.

    Tak, nareszcie moje cudo. Kilka błądków jest, ale przemilczmy je milczeniem, może się wystraszą

    - O czym ty mówisz? - odsunąłem się jak oparzony. Nie byłem pewny, co mnie bardziej w tej chwili przeraziło: to, że zostałem porównany do kobiety, czy to, że nie miałem pojęcia, o czym mówi Sel. Nie pamiętałem nic z ubiegłej nocy. No, jeśli nie liczyć tego, że rozpętałem mała wojnę klanową, ratując demona od szubienicy, a potem Valtrana zaprosił nas na "kieliszeczek" jarzębiaczku, który, jak dobrze wiadomo, jeszcze nikomu nie zaszkodził, a wręcz ma właściwości lecznicze [kompilacja "Świata według Kiepskich" i "Rodziny zastępczej"]. A dalej czarna dziura. Pamięć jest jakaś dziwna, zapamiętuje to, co chce. Chyba robi to wybiórczo. Tylko jak wybiera rzeczy, które potem pamięta, a które nie...? [parafraza cytatu A. Christie "Noc i dzień"] 
    Spojrzałem przestraszony na demona. Jego mina mówiła sama za siebie. Nerwowo poklepałem się po biodrze, resztkami zdrowego rozsądku planując zapytać Kage. Co ja mówię, zdrowego rozsądku... zdziwiłbym się, gdyby mi odpowiedział niemy chłopiec. Ja już naprawdę głupieję. Ale co poradzę, skoro na samą myśl o tym, co tam się mogło dziać, stawały mi włosy na karku.
    - Przestałbyś straszyć dzieci, żigolo z alei wiązów... - prychnął nagle ktoś zza moich pleców.Był to Shiroken, oparty o ścianę i z gumą w ustach. W odpowiedzi Sel posłał mu oschłe spojrzenie.
    - Sprawdź, czy cię nie ma za drzwiami - syknął, po czym zgarnął włosy z mojego czoła. - Nie przejmuj się nim, czasami jest taki niedelikatny - powiedział, gdy mężczyzna zniknął za drzwiami i uśmiechnął się, po czym zbliżył do mnie.
    - Ja jednak wolałbym posłuchać go, może wreszcie się dowiem, co przegapiłem - stwierdziłem, odchylając się do tyłu. Siedziałem już na skraju łóżka, a gdybym w tym momencie stracił równowagę, to z hukiem wylądowałbym na drewnianej posadzce.
    - A ile pamiętasz, kotku? - spytał demon, nie przejmując się moim położeniem. Byłem pewny, że planował mnie w razie czego złapać i "ułożyć" tak, jak było mu to wygodne,
    - Ceremonię, przejażdżkę do Valtrany i pierwszy kieliszek... nie, w sumie, to dwa - przyznałem nieco zawstydzony. Nałogowym cokolikiem nie byłem, ale żeby już po dwóch kieliszkach wina odlecieć zupełnie...
    - To z grubsza pojęcie masz - uśmiechnął się tajemniczo Sel. Spojrzałem na niego oczami pytającymi "A potem...?" - A potem wziąłem cię na ręce i położyłem do łóżka, umiem się choć tyle pohamować - zaśmiał się. Trochę mnie to uspokoiło, choć nie do końca. Dalej nie wiedziałem, o czym przed chwilą mówił Sel. - Nie o to mi chodziło, kotku, nie martw się. Możesz mi wierzyć, że pierwszy raz będzie czymś, czego nie pozwolę ci na długo zapomnieć. A już na pewno nie w przeciągu jednej nocy.
    - Więc o czym ty do cholery mówisz? - spytałem, tracąc cierpliwość. Moja reakcja wywołała śmiech demona.
    - Kotek ma pazurki? - spytał, przyciągając mnie do siebie zaborczo i ciągnąc za ucho zębami. - Chcesz wiedzieć? - wyszeptał mi do samego ucha. - Nikt, kogo do tej pory spotkałem nie poświęciłby siebie, żeby mnie ratować. A możesz mi wierzyć, że gdybym dostał monetę za każdym razem, gdy jakaś kobieta twierdziła, że mnie kocha, to pływałbym już w pieniądzach, gdziekolwiek bym był. Poza tym, wiem, że może nie powinienem wykorzystywać tego, że byłeś pijany, ale przynajmniej nie pamiętasz - ostatnie zdani zostało wypowiedziane zdecydowanie ciszej i szybciej.
    - Czego nie pamiętam? - spróbowałem się wyrwać, ale Sel nawet nie wysilając się zbytnio był zdecydowanie silniejszy ode mnie.
    - Tego - mężczyzna przejechał palcem po całym moim ramieniu. Spróbowałem odwrócić głowę w tamtym kierunku, a Sel tym razem nie uniemożliwił mi tego. Na całej długości aż do kilku centymetrów przed łokciem ciągnął się czarny wzór pawia. Nie byłem pewny, jak powstał. - W normalnych warunkach pewnie do teraz piszczałbyś z bólu pod wpływem dotyku, czy ruchu skóry, ale na szczęście alkohol zredukował odczuwanie nerwów i przy okazji nie pamiętasz tego. Wzór jest wypalony - dodał, jak gdyby tak zupełnie na marginesie.
    - Jak to: wypalony? - spytałem, patrząc demonowi prosto w oczy. Ten westchnął.
    - Jeśli ktoś wpisuje się w naszą rodzinę, musi przyjąć nasz herb. Normalnie feniksy posiadają go od dziecka i pojawia się tylko wtedy, gdy używają dużej ilości magii za jednym razem. Ale dla osób z zewnątrz musi upłynąć trochę czasu, zanim organizm przyjmie taką zmianę. Dlatego przez najbliższy czas bardziej widoczny już być nie będzie mógł - demon mówił miękkim głosem, chcąc mnie uspokoić w razie potrzeby. Rzeczywiście, było to dla mnie lekkim szokiem. - Nie martw się, jak chcesz, mogę polecić służbie, żeby przygotowała ci ubrania wyłącznie z długim rękawem. Bo podejrzewam, że nie masz zamiaru paradować codziennie w tym, w czym byłeś wczoraj - zdziwiła mnie aluzja do tego.
    - Właśnie, kim właściwie jest ten Andu, o którym tyle słyszałem wczoraj?
    - Andu był pierwszym ludzkim królem, którego portal dopuścił do naszego wymiaru. Było to ciągle w czasach, gdy cztery frakcje żywiołów trwały w permanentnej wojnie miedzy sobą. Dopiero on nas zjednoczył, za co został mianowany Królem Czterech Żywiołów. Ale ta pozycja zaniknęła po jego śmierci, więc nie spotkasz dziś nikogo o tym tytule.
    - Jak dawno to było? - spytałem.
    - Bardzo. Pierwyj był wtedy jeszcze szczeniakiem, gdy Andu przyszedł. Hikujaku też zresztą było ładnych kilka pokoleń wstecz jak teraz. Z żyjących aktualnie, to zgaduję, że pamiętają go tylko Pierwyj, duchy pierwszych dwóch generacji i może Bastet wraz z kilkoma przywódcami z Czterech Gór, nikt więcej.
    Nastąpiła cisza. Nie słyszałem nawet odgłosów życia z zewnątrz. Widocznie świat stwierdził, że wolno mówić tylko o tym, o czym się wie [parafraza cytatu - K. Capka] Wtuliłem się mocniej w silny tors Sela, rozkoszując chwilą. Nagle przypomniałem sobie o Kage.
    - Pamiętasz, co wczoraj miałem na sobie? - spytałem w końcu, czując się trochę winnym, że niszczę tak przyjemną atmosferę.
    - Oczywiście, że tak, Rene - odpowiedział mi demon ciepłym głosem, z moim ukochanym vibrato. - Coś się stało?
    - Gdzie teraz jest sztylet, który miałem przy sobie? - spytałem, odpychając się na wyprostowanych rękach od klatki piersiowej demona. Specjalnie przekłamałem rzeczywistość, mówiąc o wachlarzu jako o sztylecie.
    - O ile dobrze pamiętam, to tam, gdzie reszta - w pokoju obok - stwierdził, wskazując mi ręką kierunek. Wstałem, ku zdumieniu mężczyzny i poszedłem do drugiego pomieszczenia, momentami chwiejnym krokiem. Po pierwsze, dlatego że alkohol z wczoraj najwyraźniej jeszcze we mnie był pomimo braku oznak cichego mordercy, a po drugie, dlatego, że nierozruszane jeszcze po śnie mięśnie miały lepszy pomysł na spożytkowanie czasu wolnego.
    Kage leżał położony na stoliku w półmroku. Poza tym, w pomieszczeniu stała jeszcze mała prycz i rozwieszony na stojaku jak kimono strój z wczoraj. Oświeciłem światło i wziąłem go do ręki.
    - Wracaj - poleciłem krótko z pewną czułością. Wachlarz w mojej ręce zawirował, rozpłyną się i po chwili stał obok mnie chłopiec w białej koszuli. Był uśmiechnięty i w wyraźnie lepszej kondycji, jak wczoraj.
    - Jak wrażenia? - spytałem miękko. Odpowiedział mi jeszcze szerszy śmiech. Chłopiec wykonał kilka ruchów rękoma, ale nie wiedziałem, co one oznaczają. Kage zorientował się dość szybko. Wskazał na mie, potem na drzwi, a następnie przechylił nieco głowę na bok. - Co, czy ja i Sel... Nie, co ci przyszło do głowy! - byłem zszokowany, jak takie dziecko może myśleć w tym kierunku tak lekko. Moja reakcja wzbudziła śmiech u Kage. Był to naprawdę czarujący widok - chłopiec trzęsący się ze śmiechu i zakrywający sobie usta ręką, pomimo, że żaden dźwięk nie ujrzał światła dziennego. Gdy już się uspokoił, zaczął wykonywać kolejną sekwencję ruchów, ale przypomniał sobie, że go nie rozumiem i przestał. Wskazał na siebie, moje biodro i machnął rękoma niczym mieczem. - Czy będę walczył z twoją pomocą? - chłopiec pokiwał przecząco głową i zastanowił się, po czym wskazał palcem na ścianę. Wisiał tam stary, stylizowany zegar. - Kiedy? - chłopiec przytaknął. - No, nie wiem, mam nadzieję, że nigdy. Oj, nie, nie - sprostowałem, gdy zobaczyłem zawiedzioną minę. - Chodzi mi o to, że wolałbym nigdy nie musieć walczyć, jestem raczej pacyfistycznie nastawiony do wszystkiego, co się rusza. Ale jest to raczej niemożliwe, więc liczę na twoją pomoc - uśmiechnąłem się a Kage odwzajemnił to. Wskazał na siebie palcem, po czym "rozciął się" na przedramieniu niewidocznym nożem i przyłożył drugą rękę w tym miejscu. - Nie rozumiem... - zawahałem się. Chłopiec wskazał na siebie, po czym przyłożył rękę ponownie do "rany". - Ty... potrafisz leczyć rany, dobrze rozumiem? - spytałem nieco marszcząc brwi. Chłopiec przyznał mi rację. - W takim razie tym bardziej mam nadzieję, że mi pomożesz - Kage poszedł do mnie i przytulił się, obejmując mnie na wysokości swoich ramion, czyli mniej więcej dziesięć centymetrów nad pępkiem. Położyłem rękę na jego głowie.
    I w tym właśnie momencie drzwi się otworzyłe i wszedł przez nie Sel.
    - Co... co tu się dzieje? I, co chyba ważniejsze, kto to jest, jeśli można wiedzieć? - same słowa miały neutralny wydźwięk, ale chłodny ton i spojrzenie zimniejsze od lodu były przerażające. Zupełnie jak wtedy, w celi. Kage schował się za mnie, przestraszony.
    - Tylko spokojnie, Sel, to nie to, co... - zacząłem, ale demon mi przerwał.
    - A co ja niby myślę? Że ktoś, kto wczoraj ślubował mi wierność spotyka siępod moim nosem z jakimś szczeniakiem? Że przegrałem z dzieckiem, które nie potrafi nawet samo ustać na wietrze? Lepiej miej dobrą wyobraźnię... - był wściekły.
    - ... albo po prostu strzelę ci w łeb i się uspokoisz - prychnął Shiroken, wychodząc z cienia. Nie zauważyłem go przez cały ten czas. Mężczyzna podszedł do nas i kucnął, wyciągając ręce w kierunku Kage. Chłopiec bez wahania wtulił się w niego. - Nie bój się, jedyne zestawienie jego ze słowem "straszny" to straszny zrzęda. A ty byś się wstydził - zwrócił się do Sela. - Wczoraj chciałeś być powieszony, byleby nie mieszać Rene w swoje porachunki, a dziś szczekasz na niego jak jakiś kundel z nadpobudliwością. Zastanowiłbyś się chociaż przez chwilę. Chyba od razu widać, że to tylko dziecko - byłem zdziwiony "matczynym" instynktem Shirokena.
    - Więc jak mi wytłumaczysz to, że tu był? Co, Minstrelu? - wiedziałem, że specjalnie użył mojego tytułu. Westchnąłem i wyszeptałem imię Kage na tyle cicho, żeby go nie mógł usłyszeć, po czym dodałem "chodź, mały". Kage już po chwili leżał w mojej ręce jako wachlarz. Specjalnie nie wyciągałem go jednak z pochwy.

    czwartek, 15 maja 2014

    III - 9

    Oj, przyznaję, że trochę oporów moralnych miałam, czy dzisiaj pisać, czy poczekać jeszcze trochę. Bo postanowiłam sobie, że jak się pojawi komentarz, to na drugi dzień coś napiszę (albo w tym samym dniu, zależy od chęci), ale wraz z opinią pojawiła się najmniejsza od już dość długiego czasu liczba wejść... chociaż, może po prostu reszta weszła dzień wcześniej, a ja za bardzo się czepiam... jak już się pewnie zorientowaliście, wstawiam dziś. Acha, planuję zmienić playlistę na coś o roboczej nazwie "gimba nie pamięta" czyli piosenki powstałe do 2000 roku. Wszelkie pomysły w komentarzach mile widziane, zarówno tu, jak i pod stroną techniczną. Właśnie, dziś lub jutro uzupełnię chociaż trochę notatnik demonów (zalegają mi trzy bardzo ważne rasy, a na pewno przy okazji coś innego też dopiszę).

    Obraz z dA (marionettetheatre), pomińcie modela
    I tak oto stałem przed merdającym ogonem symurgiem, co chwila zmieniającym bok, na który przekrzywiał głowę.
    - Jest wspaniałe, po prostu jak uszyte na ciebie - ekscytował się. - Zupełnie, jakbym widział młodego Andu - nie wiedziałem, kim owa postać jest, ale cieszyłem się, że wreszcie mogłem mieć na sobie coś normalnej długości. Szata była pociągła, o dość prostym kroju. Materiał ubrania był ciemnozielony, prawie czarny, i błyszczący z lekka. Na wykończeniach znajdowały się białe ornamenty lilii - kwiatów królewskich i spirale wiatru. Szerokie rękawy były wygodne i nadające pewnej ozdobności całemu strojowi.
    - Nie zgubiłeś wstążki, prawda? - spytał bibliotekarz z nutką podejrzliwości w głosie.
    - Oczywiście, że nie - pokiwałem przecząco głową i pokazałem szeroki pasek z czarnego, błyszczącego materiału.
    - To dobrze. Zawiąż wysoko włosy, będzie ci pasować. I to bardzo, wiem coś o tym - wolałem nie drążyć tematu, skąd zwierzę mogło to wiedzieć, chcąc uniknąć kolejnej już z rzędu tyrady. Nigdy nie przypuszczałem, że ktoś może mieć aż tyle do powiedzenia, choć niejedną kobietę już w swoim życiu widziałem.
    Ku mojemu zdziwieniu, pomysł symurga był wyjątkowo dobry. Swoje odbicie w lustrze skojarzyłem z jakimś młodym księciem szykującym się do wojny, brakowało mi tylko broni przy pasie. Jak się okazało, martwiłem się o ten szczegół bezpodstawnie.
    - Znasz się na tańcu z bronią, prawda? - spytał symurg, gdy byłem już gotowy i obejrzałem się z każdego możliwego kąta. Zauważyłem, że użył starego określenia na walkę.
    - Owszem, głównie sztylet, ale jednoręczne miecze też nie są mi obce - przyznałem.
    - Och, to wspaniale. Wręcz zniewalające podobieństwo do młodego Andu... doprawdy, to chyba musi być jakiś omen. To by wyjaśniało, dlaczego niedawno spotkałem trzy syreny. Nie dość, że syreny - wieszczki ludu, to jeszcze trzy, a każdy przecież wie, że to liczba pełni i jest magiczna. No, chociaż obecnie coraz więcej osób zapomina o numerologii i magii pierwotnej w ogóle, a to zły znak. Ale kto by tam się przejmował ględzeniem starego bibliotekarza, przecież postępowi wiedzą więcej, a przede wszystkim, wiedzą lepiej. Kto by tam mnie słuchał... No, może chociaż ty. Pamiętaj, postęp nie jest wartością samą w sobie. Nie można wbić komuś noża w plecy na dziewięć cali, potem wyciągnąć go o sześć cali i nazwać to postępem [cytaty: J. K. Rowling i Malcolm X]. Ale większości to najwyraźniej nie przeszkadza. Ech, kiedyś, to były czasy... ludzie się nas słuchali, uważali za bóstwa, a nie jakieś , khy!, zwierzątka, które można przykuć łańcuchem do rudery i oczekiwać, że będziemy z tego zadowoleni. Wolność do granicy końca łańcucha, też mi dobre! [nawiązanie do Fitka - psa w "Granicy" Z. Naukowskiej]. No, ale oni się kiedyś doigrają... jeszcze będą skamleć o to, żeby ich ratować. A wtedy sytuacje się odwrócą!
    - To wy przykujecie ich łańcuchami do budy? - spytałem nieco sarkastycznie. Miałem przeczucie, że lepiej nie przeszkadzać symurgowi w jego wywodzie.
    - Co? Ależ nie, oczywiście, że nie. Mógłbym tu opowiadać o świecie bez podziału na rasę dominującą i rasę poddaną, ale byłoby to równoważne twierdzeniu, że szklane domy [zadanie domowe: sprawdzić, kto mówił o szklanych domach. Podpowiem,: są tam komuniści ;P] istnieją na prawdę, a tak nie jest. Ale jedno ci powiem: jeśli ślepy prowadzi głuchego, to prawdopodobieństwo, że ominą przepaść jest równie duże co to, że jeśli włożysz do worka części zegarka i nimi potrząśniesz, to się złożą w cały mechanizm. Trzeba wiedzieć, na czym się stoi - symurg skończył prychnięciem pełnym pogardy i litości. Nie byłem pewny, na kogo były te uczucia skierowane, może na nikogo.
    - Może i masz rację. W każdym bądź razie, po co mnie pytałeś? - zmieniłem szybko temat.
    - O co cię pytałem? - symurg zamrugał oczami, po czym je zmrużył, próbując sobie przypomnieć tok wcześniejszej rozmowy. - A, tak, o broń. Oczywiście, chodź za mną - symurg wskoczył na wnękę w ścianie, po czym w niej zniknął. Przetarłem oczy ze zdumienia i spróbowałem dotknąć ręką wyraźnie widocznej tapety. Ręka zniknęła mi w niej z dziwnym uczuciem mrowienia. Zafascynowany zjawiskiem jeszcze bardziej, przeszedłem przez "niewidzialne" przejście.
    Znalazłem się w białej jaskini, oświetlonej ze wszystkich stron czystym światłem.
    - To kamienie słoneczne, czasami spadają na powierzchnię, a symurgi je zbierają i używają. O ile moja wiedza jest aktualna, to na twojej ziemi zdarza się to bardzo rzadko, a kamienie nazywacie artefaktami.
    - T-tak, istnieją u nas artefakty. Choć osobiście nie widziałem takowych, więc nie wiem, czy są tym samym - przyznałem, nieco zawstydzony, że symurg wie więcej o moim własnym świecie.
    - Ależ są, zapewniam cię. Ale mniejsza o to. Rozejrzyj się, widzisz tu kogoś? - spytał mnie bibliotekarz, zmieniając ton na poważny. Wykonałem polecenie.
    Rzeczywiście, zauważyłem leżącego w kącie chłopca w białej koszuli. Był drobny, wręcz wychudzony i najprawdopodobniej przestraszony. Poza tym, z pewnością byłby uznany za pięknego, miał wręcz białą karnację, choć nie chorobliwie, kontrastującą z czarnymi włosami, prostymi i długimi do ramion. Leżał zwinięty w kulkę, przyciągając kolana do chaotycznie unoszącej się i opadającej klatki piersiowej.
    - Tak, jest tu jeszcze jedna osoba oprócz naszej dwójki - przytaknąłem w końcu. Chłopiec otworzył oczy i spojrzał na mnie. Jego tęczówki miały odcień jaskrawej zieleni przy nieco wydłużonej źrenicy, przechodzącej w zimny odcień niebieskiego, momentami jasnego, momentami wręcz czarnego. Musiałem przyznać, że były to oczy przyciągające jak magnes, niemo wymagające posłuszeństwa poprzez hipnozę nieszczęśnika, który na nie spojrzał. Nigdy nie widziałem tak pięknych oczu, czułem w nich coś magicznego.
    - To dobrze. Potrafisz powiedzieć, jak ma na imię? - kontynuował symurg, przypominając mi o sobie.
    - Shirei tsukiriko, pisane jak śmierć, dusza, zwycięstwo, mgłę i dziecko. - odpowiedziałem nieśpiesznie. Chłopiec napiął wszystkie mięśnie. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł lub nie wiedział jak i co powinien powiedzieć.
    - Ciekawe... ze wszystkich wspaniałych akurat jego - zamyślił się. - No, ale w końcu to nie jest zwykłe dziecko - nie byłem pewny, czy dzieckiem, o którym mówi jest chłopiec, czy ja.
    Podszedłem do chłopca i przyklęknąłem przy nim.
    - Wszystko w porządku? - spytałem z uśmiechem. Chłopiec pokiwał gorączkowo głową, nie mogąc uwierzyć, że mówię właśnie do niego. - Nie zimno ci tu? Jesteś strasznie blady, to może być niebezpieczne - chłopiec zaprzeczył głową z równą żarliwością. Dopiero teraz zrozumiałem.
    - Nie potrafisz mówić, prawda? - potwierdził.
    - Shirei jest dzieckiem urodzonym z ojca półkrwi, dlatego niektóre funkcje organizmu okazały się zbyt trudne do przetworzenia przez jego organizm. Poza utratą mowy, jego mózg nie potrafi nałożyć na zmysły stoperów bezpieczeństwa, dlatego widzi ostrzej i jaskrawiej, słyszy więcej oraz potrafi wywęszyć coś, czego nawet symurgi nie czują. Chociaż niektórzy twierdzą, że jest to przydatne, według mnie jest klątwą, nie błogosławieństwem. W normalnych sytuacjach mózg odcina się od bodźców, które są zbyt skomplikowane do bezpiecznego zarejestrowania, on takiej blokady nie posiada. Więc lepiej uważaj, co robisz, jesteś za niego odpowiedzialny od teraz - skinąłem bezwiednie głową, nie pytając o nic. - A teraz przywołaj go do prawdziwej postaci, jako człowiek nie wyjdzie stąd bez szwanku.
    - Shi -machnąłem ręką w powietrzu, pisząc palcem po niewidzialnej tablicy. Nie miałem pojęcia, dlaczego to robię, ale instynkt podpowiadał mi, że to dobre rozwiązanie. - Rei - ponownie "napisałem" znak. - Tsu - kolejny znak. - Kiri. Ko - w chwili, gdy wykonałem ostatnie machnięcie ręką, chłopak mignął, stając się świecącą na biało kulką. - Od dziś Kage, porzuć życie i chodź ze mną - formułka ta była na tyle głupia, na ile działała. A działała doskonale, bo już po kilku sekundach trzymałem w dłoni krótki sztylet w pochwie. Wyjąłem go... i okazało się, że to, co brałem za sztylet było w rzeczywistości wachlarzem w sprytnej obudowie. Całość była czarno-szkarłatna i muszę przyznać, że nie spodziewałem się takiej kolorystyki po chłopcu. Nie rozumiałem, dlaczego z taką łatwością przyswoiłem fakt, że żywa istota zamieniła się w broń, chyba już naprawdę głupiałem, niczym w bajce dla dzieci.
    http://www.theswan.co.uk/uploads/stock_images/Im3631_1.jpg
    Gdyby mi ktoś nie wierzył, że coś takiego istnieje
    - Wspaniale. Najwyraźniej geny robią więcej, niż by mogło się wydawać. Twój ojciec też posiadał świętą klingę na swoich usługach. Humankilling Madfire, o ile dobrze pamiętam. No, ale oboje już nie żyją, więc nie ma co roztrząsać zwiędłych liści z odciętej gałęzi. Jesteś gotowy? Przeniosę nas bezpośrednio pod  miejsce, gdzie ma odbyć się egzekucja, powinniśmy zdąrzyć.
    - Jak to: powinniśmy? Przecież nie jestem tu aż tak...
    - Czas biegnie wszędzie swoją własną ścieżką. Biblioteka przedłuża czas dla przebywających w niej, dlatego wizyta na pięć minut może się okazać całodniową eskapadą. A przyznasz mi, że trochę tu jednak jesteś - byłem przerażony tą informacją. - Ale nie martw się, na pewno zdąrzymy. Weź głęboki oddech...

    Stałem na środku pustego korytarza, a obok mnie bibliotekarz z rozłożonymi skrzydłami.
    - No, biegnij. Na końcu drogi znajdziesz drzwi, za którymi wszyscy już są. Moja dusza romantyka podpowiada mi, żebyś wyczekał ostatniego momentu, bo tak będzie dramatyczniej i widownia dłużej zapamięta wszystko, ale jak tam chcesz- zwierzę uśmiechnęło się szeroko. skinąłem tylko głową i ruszyłem przed siebie szybkim krokiem. Wiedziałem, że wszelkie słowa były zbędne. Po drodze włożyłem jeszcze schowany wachlarz za pas szaty, tuż przy biodrze. Odczułem ciepło, jak gdyby chłopiec, którym była broń, dodawał mi otuchy. Ale może były to tylko moje urojenia wywołane zdenerwowaniem.
    Gdy znalazłem się pod drzwiami, wziąłem głęboki wdech i dotknąłem palcami dłoni wielkiej klamki. Była zimna w dotyku. Popchnąłem ją i odrzwia się otwarły...
    - ... to doprawdy żałosne, że chcesz się poświecić dla kogoś, kto nawet tu nie przyszedł. To twoja... - prychnął tęgi mężczyzna w długiej zielonej todze. Mężczyzna dni swojej świetności z pewnością miał już dawno za sobą. Jego głos przypominał mi skrzypienie zardzewiałym gwoździem po źle wyhonowanej ścianie [honowanie zostawiam do sprawdzenia ciekawym, powiem tylko, że jest to obróbka chropowatości ]. Przed nim stał skuty Sel. Wydawało mi się, że dostrzegłem w jego spuszczonych na ziemię oczach błysk furii.
    - Jeszcze jakieś mądrości masz w zanadrzu? -  spytałem głośno, idąc szybkim, ale harmonijnym krokiem przez środek sali. Wszyscy w momencie obejrzeli się na mnie. Mężczyzna, jak się domyślałem, sędzia z oburzeniem, Sel przerażeniem. Nie chciał, żebym tu był i widział go w takiej sytuacji. Kage na moim biodrze zapulsował, tym razie ostrzegawczo, ale uspokoiłem go dotknięciem dwóch paców. Wiedziałem, że chłopiec to wyczuje.
    - Jak śmiesz przerywać rozprawę! - zagrzmiał sędzia.
    - Przecież sam mnie przed chwilą wołałeś, nieprawdaż? - spytałem z butą w głosie. Dziękowałem niebiosom za lekcję arogancji na salonach u mistrza. - Więc, jeśli pozwolisz, odpowiem na twoje wołanie. Formę wybiorę sam - podszedłem do stołu sędziego i położyłem przed nim zwój pergaminu z klątwą.
    - Co to niby ma być? - spytał z wściekłą niecierpliwością.
    - Właśnie, Rene, co ty robisz? - szepnął stojący obok mnie demon. - I dlaczego tu w ogóle przyszedłeś? Myślałem, że będę mógł ci oszczędzić tego widoku.
    - Przepraszam - wymruczałem, myśląc zarówno o postawionym mi już zarzucie, jak i o niechybnie nadchodzących w przyszłości. W czasie naszej rozmowy starzec zdąrzył już rozwinąć klątwę i kończył ją czytać, a jego oczy były dwa razy większe niż przed chwilą.
    - C-co... co to jest? - spytał, po chwili milczenia.
    - Dobrze wiesz co, stary pryku - odezwał się głos z głębi sali. Obejrzałem się w tamtym kierunku. Był to symurg-bibliotekarz. - I chyba nie muszę ci przypominać, że nie masz prawa odmówić.
    - I tak jestem ostatni z rodu. A z pewnością nie odmówię sobie tej przyjemności, żeby zobaczyć, jak zdrajca zawiśnie - syknął nerwowo sędzia.
    - Ty może tak, ale czytaj dobrze z łaski swojej. Podałem Minstrelowi pewną przydatną formułkę, którą najwyraźniej pominąłeś - sędzia zatopił się ponownie w lekturze, a ja miałem czas rozejrzeć się po wszystkich. Wśród zielonych szat, mogłem dostrzec też wiele czerwonych, a także kilka niebieskich, czy brązowych. Ludzie szeptali wspólnie "to pan Pierwyj!", "nigdy nie myślałem, że będę miał honor zobaczyć samego Pierwyja" czy "skąd on ma szatę pana Andy" i "to znak, że reinkarnacja pana Andu pojawiła się na tym zebraniu". Z głosów wywnioskowałem, że symurg, który mi pomógł miał na imię Pierwyj i był kimś bardzo ważnym i szanowanym. Nie miałem natomiast pojęcia o kimś nazywanym Andu. Skojarzyłem jedynie, że bibliotekarz też o nim wspominał.
    - I tak mnie nie obchodzi ten kawałek świstka - w końcu odezwał się sędzia. Zapominasz o pewnym małym fakcie, symurgu. Aby klątwa była ważna, potrzeba ięciu głosów poparcia, a widzę tylko twój - mężczyzna zaśmiał się szaleńczo.
    - Ach, to, nie zapomniałem. Ja, Pierwyj, piewszy wśród symurgów ślubuję na krew swoją i potomków, że symurgi strzec będą przymierza do utraty ostatniego wśród nas - oświadczył uroczystym tonem. Gdy skończył, coś mignęło koło mnie. Dopiero po krótkiej chwili zorientowałem się, że to coś rozcięło mi policzek do krwi.
    - Ja,  Elzebinatrell Hikujaku Ernmenstre von Kiramin, pierwsza pośród feniksów królewskich ślubuję na krew swoją i przodków swoich, że feniksy będą strzec przymierza dopóki drzemie w nas choćby iskra ognia - usłyszałem za sobą głos kobiecy. Odwróciłem się i zobaczyłem babkę Sela, stojącą dumnie wyprostowaną. Podeszła do nas - ślad krwi jest tego dowodem - wskazała na biało-czerwone pióro pawie na dole strony, tuż przy odcisku łapy. - Nie robię tego dla ciebie, Minstrelu, lepiej to pamiętaj - powiedziała półszeptem, po czym odeszła w tłum.
    - No, to macie dwa, czyli dalej jesteście w tyłku - zachichotał sędzia.
    - Trzy - poprawił go ktoś. Przy mnie pojawił się jak cień Shiroken. Dotknął opuszką palca mojej rany na policzku i zakreślił krwisty łuk na pergaminie. - Ja, Shiroken z pokolenia świętych kling, pierwszy wśród walecznych Wojny Klanów ślubuję na ostrze swoje i dłoń Matki Stworzycielki, że strzec będę przymierza aż po kres swego istnienia - oznajmił mocnym głosem. Jeszcze nigdy nie widziałem go aż tak dumnego i pewnego siebie. Potejrzawałem, że jest tak, ponieważ swoi tuż przy swoim panu - Selu. Mężczyzna zerknął na ułamek sekundy na wachlarz przy moim pasie, ale nie powiedział ani słowa, a jego twarz była równie kamienna przez cały czas.
    - Chyba szkoda byłoby zaprzepaścić okazję, jak macie już ponad połowę głosów, co? - zażartował męski głos. Był to Valtrana. - Zwłaszcza, że wiszę młodzikowi przysługę - zaśmiał się. - Pozwolisz, że nie będę powtarzał po kimś - stwierdził, gdy był już przy mnie. Wyciągnął zza pasa mały sztylet i wyciągnął rękę, oczekując mojego nadgarstka. Podałem mu go usłużnie. Szlachcic wbił w moją rękę podobną do igły rękojeść, po czym napisał krwią na niej zgromadzoną swoje nazwisko - Isemenetri. - Ja, Valtrana Isemenetri von Kleshender, na honor swój i swojego rodu ślubuję, że Isemenetri strzec będą przymierza aż do ostatniego swojego oddechu - powiedział z uśmiechem na twarzy. Coś mi mówiło, że podobało mu się, że mógł dopiec sędziemu. Potem nastała cisza.
    - No, to widzę, że już koniec przedstawienia, chyba wyczerpały ci się głosy poparcia, szczeniaku - zaśmiał się starzec. - A to oznacza, że mogę bezkarnie pozbyć się twojej głowy również...
    - ... albo i nie - doległo się z tłumu. Przeciskając się przez zgromadzonych, na środek wyszła kobieta w długiej czarnej sukni, idealnie dopasowanej do ciała. Dopiero po chwili zauważyłem, że falował za nią czarny ogon.
    - Pomogłeś wielu z moich poddanych, wybierając drogę porozumienia nad ścieżkę wojenną. Jestem ci za to wdzięczna, wreszcie nie muszę patrzyć na śmierć swoich ukochanych. Odkąd pokazałeś ludziom, jak z nami rozmawiać, lud mój jest spokojny o swe futra. Za to, wszystkie koty są ci dozgonnie wierne i będą walczyć za ciebie - oznajmiła nieco piskliwym głosem. Podeszła do mnie, starła z mojego policzka resztkę zasychającej już krwi i przybiła swój odcisk palca. - Ja, Bastet Trzecia Białoucha, pierwsza wśród klanów kocich, ślubuję na ogon swój i swoich poddanych, iż strzec będziemy przymierza naszego największego sprzymierzeńca i oddamy za jego pomyślność wszystkie konieczne dusze - zakończyła formułę. - Odtąd nikt nie ma prawa wystąpić przeciwko naszemu głosowi, głosowi ludu, a kto to zrobi, z ludem jest sprzeczny i należy się mu potępienie.
    - Choć raz rozumiemy się ze sobą, Bastet - stwierdził Pierwyj z wesołością w głosie. - Dokonaj ceremonii, Minstrelu - polecił mi.
    - Mam nadzieję, że kiedyś mi to wybaczysz - szepnąłem do Sela, po czym wspiąłem się na palce i pocałowałem go. Demon przez pierwszy moment spiął wszystkie mięśnie, zaskoczony tym, ale szybko opanował to uczucie i przyciągnął mnie lekko do siebie.

    Pozwolicie, że sprawdę ortografię jutro, dziś już jestem wyprana z myślenia zupełnie. Ale chciałam to napisać w całości, pomimo zbyt długiego (według mnie) ciągnięcia fabuły jak na jeden rozdział. No, ale co mi tam. Może docenicie wreszcie i pojawią się komentarze ;P. Od razu mówię, że oba obrazki mam dzięki google grafika, więc proszę nie krzyczeć, dA podałam dokładnie, wachlarze są z archiwum aukcji brytyjskich (już nie pamiętam dokładnie, której domeny aukcyjnej, ale jak wpiszecie "dagger fan" to wam wyskoczy obrazek), więc może mniejszy problem z tym będzie. Koniec, padam z nóg... rąk... mniejsza z tym, wiecie, o czym mówię. Jutro na 100% robię wolne od pisania.

    wtorek, 13 maja 2014

    III - 8

    Od razu mówię: może i krótkie, porównując do innych, ale nie rozmiar się liczy, a chęci... i element zaskoczenia następnym razem. No, to jedziem z tym śledziem. Czekam na opinie .

    Wszedłem do jedynego chyba miejsca w mieście, gdzie panowała absolutna cisza - biblioteki. Wielkiej, niemal pradawnej biblioteki o wysokich na kilkadziesiąt metrów regałach z czarnego drewna w białe prążki, zapełnionych równiutko poukładanymi książkami i zwojami.
    - W czym mogę panu służyć? - pojawił się nagle przy mnie symurg. Był mniejszy od Kiryuu, miał rozmiar przeciętnego psa rasy samojed i niemal podobny wygląd. Był może trochę dłuższy od niego o smuklejszych łapach, a sierść układała się jedwabiście zamiast puszyć. Posiadał stosunkowo duże skrzydła o drobnych piórkach, niemal sierści. Przez migające światło o kolorowej poświacie nie byłem pewny jego barwy, ale wydawało mi się, że były to biel i prążki koloru głębokiego błękitu pruskiego... a może brązu tak wynaturzony? Widok zwierzęcia w miejscu pełnym książek mnie zdziwił. - Czego pan szuka, ja pomogę - powtórzyło się zwierzę.
    - Cóż, sam nie do końca jestem pewien... - nie przemyślałem, jak określić to, o czym myślę.
    - Ach, w takim razie może osobiście coś polecę. Woli pan coś lekkiego, czy bardziej refleksyjnego? - uśmiechnęło się zwierzę zupełnie jak dobrze wytrenowany sprzedawca.
    - Przywykłem do klasyki, ale nie o to mi chodziło. Po prostu nie orientuję się do końca, w czym mogę znaleźć potrzebne mi informacje - uściśliłem.
    - Rozumiem. W takim razie może opowie mi pan o swoim problemie, w Bibliotece czas nie istnieje, możemy spokojnie porozmawiać - zwierzę zrobiło krok w przód, dając mi nieme pytanie o chęć spaceru między regałami. Przyjąłem propozycję.
    - Otóż, ostatnio byłem na pewnej sztuce, w której kobieta uratowała więźnia dzięki ślubowi... - zacząłem mówić.
    - " Izolle i Tritwaa"? Wielkie dzieło, ostatnio zapomniane, ale warte uwagi. Muszę przyznać, że cieszyłem się, gdy miało być u nas wystawiane, ale jestem trochę rozczarowany interpretacją. Wie pan, że jest historia oparta na prawdziwych zdarzeniach? Podobno autor żył w tamtych czasach jako dworski cyrulik... - dziwiło mnie, że zwierzę nie tylko czyta, ale i posiada wiedzę na temat książek podobną profesorom literatury. Ale, ostatecznie, nie byłem w znanym mi świecie ludzi.
    - Coś słyszałem na ten temat przypadkiem. I właśnie dlatego tu przychodzę - powiedziałem, ubiegając dalszy potok słów. - Potrzebuję wszystkiego, co jest związane z prawem, obyczajem, sam nie wiem, jak to jest ulokowane... - zaplątałem się nie potrzebnie w słowach. - z faktem, że kobieta może przekreślić wyrok, nawet ten śmierci.
    - Och, rozumiem. Stare prawo, dziś już mało kto o nim pamięta. Ale i nie ma po co, niech sobie historia gnije, a my swoje - wyczułem gorycz i bolesny sarkazm w głosie symurga. - No, ale cóż. Jeśli pan sobie życzy, mogę odszukać pełny wykaz przypadków, biografie... - zaczął wyliczać, ale wtrąciłem mu się w słowo.
    - Nie, nie, jest to informacja może i ciekawa, natomiast zupełnie mi obecnie zbędna. A, niestety, muszę się spieszyć, i tak już jestem spóźniony z reakcją. Chodzi mi o to, że  gdyby ktoś (oczywiście hipotetycznie)  chciał powtórzyć to, co musiałby zrobić, żeby został potraktowany na poważnie.
    - Rozumiem... no cóż, gdyby ktoś chciał (hipotetycznie, rzecz jasna) uratować jakiegoś skazańca, to musiałby przede wszystkim być wysoko rangą. Co najmniej lordem demonem lub duchem jednej z pięciu generacji. Po drugie, musi publicznie przy wszystkich zawrzeć związek ze skazańcem według starego obrządku. I wytrwać w nim do śmierci, inaczej unieważni amnestię.
    [[[Wiem, że to tak trochę po polsatowsku wrzucać w środek, ale małe ogłoszenie parafialne dla czytających: jeśli ktoś ma bloga i chciałby design na niego, to mogę takowy sprawić za cenę reklamy dożywotniej. Dajcie DODATKOWO znać w komentarzu (biorę pod uwagę tylko, jeśli widzę, że ktoś czyta mnie). Koniec ogłoszenia parafialnogo. Sponsorem audycji byłam ja]]]
    - Starym obrządku, to znaczy jak? - spytałem, zupełnie zapominając o dystansie pasjonata.
    - Nic prostszego, według starego prawa pocałunek jest zarezerwowany tylko dla osób między którymi istnieje prawdziwe uczucie, więc jeśli się kogoś pocałuje publicznie, to jak gdyby pokazywało się wszystkim, że jest to osoba moja i nikomu nie pozwolę mi jej odebrać. A tak po trzecie, to trzeba krwią spisać klątwę. Pozwoli pan, że jej nie wypowiem, bo oznaczałoby to, że kładę ją na pana. Pokazać w odmagicznionym zwoju? Na pewno znajdzie się również odpowiedni papier do spisania jej.
    - Owszem, byłbym wdzięczny - odpowiedziałem i dopiero po chwili się zawahałem. - Nie mówiłem, że chodzi o mnie, tylko o sytuację hipotetyczną.
    - Ucho symurga wszystko słyszy, a jego skrzydła wszystko czują. Pan cierpi do tego stopnia, że jest gotowy porzucić swój honor. A dla istoty wiatru jest to największe poświęcenie - stwierdził dość enigmatycznie i zniknął. Rozejrzałem się jeszcze dookoła, po czym przeszedłem dalej wgłąb gmachu, pewny, że symurg znajdzie mnie, jeśli będzie chciał.
    Doszedłem miejsca, gdzie regały ustąpiły miejsca placykowi wypełnionemu jedynie małym ciemnym biurkiem i antycznym krzesłem. Podszedłem do mebla i usiadłem, po czym zacząłem nerwowo wybijać pierwszy rytm, jaki przyszedł mi do głowy.
    - Ładna melodia, co to? - usłyszałem za sobą głos symurga.
    - Nie wiem, znam z dzieciństwa, jakaś pieśń towarzysząca zbiorom - odpowiedziałem, nie oglądając się.

    Skończyłem przepisywać długi tekst, maczając co chwila końcówkę swojego własnego pióra ze szczytu skrzydła  w krwi z rozciętego nadgarstka. Ciecz zasychała szybko, tworząc szkarłatno-czarny ciąg znaków na kremowo-szarym pergaminie. Kilka razy popełniałem błędy w niezbyt dobrze przeze mnie opanowanym piśmie, na szczęście symurg na oparciu mojego krzesła szybko wszystkie wyłapywał, więc nie musiałem dużo skreślać. Gdy wreszcie bibliotekarz był zadowolony z dokumentu i przybił na dole odcisk swojej łapy (również z mojej krwi), kazał mi zwinąć papier, po czym podał rolkę bandażu i delikatne rękawiczki bez palców, żebym zakrył opatrzoną ranę.
    - No, a teraz przyjemniejsze przygotowywania - ucieszył się symurg.
    - To znaczy jakie? - spytałem, nie wiedząc, o czym mówi.
    - Chyba nie chcesz się pokazać na oficjalnej sytuacji w tych szmatach. Sądzę, ze widziałem coś idealnego na taką okazję. Musimy wyjść z Biblioteki, ale to chyba nie stanowi wielkiego problemu. Proszę za mną...

    niedziela, 11 maja 2014

    III - 7

    W związku z wygraną Kiełbasy zastanawiam się, czy nie zmienić profilu bloga... no, ale cóż, raz się żyje (ponoć). Co jeszcze... szykuje się mały bonusik, ale nie mówię, jaki, bo zepsuję całą zabawę (przypuszczenia w komentach mile widziane, bo znów powiało Chłodkiem). Chyba tyle... acha, myślę o założeniu drugiego bloga, grupowego, więc jak są jacyś chętni, to pisać.

    Chodziłem nerwowo w kółko, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, gdy do pokoju wszedł Valtrana.
    - Nie obraziłbym się, gdybyś nauczył się pukać, wchodząc do cudzego pokoju - stwierdziłem, nawet nie oglądając się zbytnio na szlachcica.
    - Też się cieszę, że cię widzę, młody - mężczyzna wydawał się być w nader dobrym humorze. - Melodi chce cię zabrać na występ przyjezdnej trupy. Wypadałoby iść, może chociaż trochę się uspokoisz - szlachcic bez pytania usiadł na niezbyt schludnie zaścielonym łóżku. Od rana nie mogłem znaleźć Shirokena, ale podejrzewałem, że mężczyzna zajmuje się teraz czymś związanym z Selem, więc nie starałem się zbytnio. - Swoją drogą, to gdzie zapodziałeś ostrze?
    - Co gdzie zapodziałem? - przysiadłem na fotelu naprzeciwko mężczyzny.
    - Święte ostrze, twojego służącego - odpowiedział, nieco zniecierpliwiony.
    - A, nie wiem. Od rana go nie było - przyznałem, wzruszając ramionami. - Swoją drogą, mogę cię o coś zapytać? - mężczyzna tylko kiwnął głową. - Czym on tak właściwie jest?
    - Hybrydą zmiennokształtną, jedną z najstarszych, podobno boskich. Widziałeś, że nawet w ludzkiej formie posiada zdolności cienia. Obecnie ostrza są uznane za gatunek wymarły; jest ich mniej jak sto, więc nie dziwię się, że ich nie widziałeś. Każdy gatunek "wymarły" ma zablokowaną drogę do jakiegokolwiek innego realium, jak ojczyste. Ale wracając do tematu, ostrza mają jedną podstawową cechę - nie mogą funkcjonować bez właściciela. Właściciel nadaje im dwa imiona - jedno użytkowe, a drugie prawdziwe. O ile imię użytkowe może znać każdy, o tyle imię prawdziwe daje pełną kontrolę nad ostrzem, czyli przywrócenie do pierwotnego wygladu.
    - Pierwotnego, czyli jakiego?
    - A jak myślisz, skąd się wzięła nazwa święta KLINGA, co? - do rozmowy przyłączył się Kiryuu, siedzący na parapecie okna. Nie zauważyłem, kiedy przyleciał.  - Mniejsza o to, pani Melodi się niecierpliwi. Idziecie, czy nie?

    Zwierzęta były duże, muskularne, o krótkiej, lśniącej sierści. Według słów Melodi, były to kelpie, podarowane jej przez Świteziankę, nimfę rzeczną [tak, "Świtezianka" z mickiewiczowskiej ballady o jeziorze Świteź, przyp. aut.]. Nie byłem pewny, jaką właściwość posiada ten konkretny gatunek koni, ale z pewnością był on związany z wodą. Ostatecznie konie zostały stworzone przez Wodę.
    Jechaliśmy w piątkę, a obok karety biegł Kiryuu, nieprzekonany do tego, by się poruszać bez użycia własnych łap, czy skrzydeł. Oprócz mnie i Melodi, towarzyszył nam lord von Ztonty, Valtrana i kobieta, którą poznałem po przyjeździe, a której imienia nie pamiętałem. Czwórka dorosłych zajęła się rozmową, do której nawet nie próbowałem się włączyć. Odsunąłem zasłonkę na tyle, by móc obserwować teren, po którym się poruszaliśmy. Chociaż zdążyłem się już przyzwyczaić do lekkości zabudowania, wysokiego i błękitnobiałego, to jednak pogodny klimat miasta, pełen życzliwości i dobroduszności wciąż stanowił dla mnie zagadkę.
    Gdy dotarliśmy na miejsce, rozstąpił się przed nami tłum, robiąc przejście do czegoś, co bardziej przypominało pompowany  namiot cyrkowy, niż integralną część miasta. Wysiadłem jako ostatni, niemal już pominięty przez uwagę gapiów. Nie przeszkadzało mi to, byłem wręcz wdzięczny za ignorancję. Gdy weszliśmy, zapanował gwar. Wszyscy rozmawiali podekscytowani, pokazując nas sobie palcami. Melodi poprowadziła nas do ogrodzonej loży na balkonie, ponad zwykłymi siedzeniami. Loża nie była pusta, siedziała już tam drobna kobieta wraz ze swoim towarzyszem, wyraźnie niższej rangi społecznej.
    - Och, Bryzo! Nie sądziłam, że znajdziesz na tyle dużo czasu, nawet nie wiesz, jak się cieszę! - ucieszyła się moja matka, rzucając się nieznajomej na szyję. - Mam ci tak wiele do opowiedzenia. Właśnie, pisałam ci już, że jeden z moim zaufanych odnalazł Minstrela, prawda? Minstrelu, pokaż się, to twoja ciotka, a moja siostra, Bryza - usta jej się nie zamykały. Wystąpiłem krok do przodu przed Valtranę, wyraźnie rozśmieszonego.
    - Ojej, jakiś ty ładny. Musisz się spotkać koniecznie z Belat, na pewno od razu się polubicie, to taka dobra dziewczyna. I ciągle wolna, niestety. No, ale myślę, że to by się szybko zmieniło przy takim kawalerze - zaczęła szczebiotać Bryza.  Blondyn za mną nie wytrzymał i wybuchł śmiechem. Szybko się jednak opanował i z niewyraźnym "przepraszam" przeszedł do tyłu, by zająć miejsce.
    Kobiety jeszcze chwilę ze sobą rozmawiały, wciągająć co chwilę mnie w dyskusję uwagami o młodych kuzynkach czy niespokrewnionych dziewczętach, które uważały za "całkiem dobrym towarem dla takiego kawalera jak ja". Valtrana za mną niemal dusił się, hamując śmiech, a ja najchętniej bym go zabił tępym narzędziem i uciekł przez nieistniejące okno.
    Na szczęście, wkrótce światła pogasły, a scena zasnuła się dymem. Pojawił się na niej aktor ubrany w bure szmaty i czarne, święcące sznurki. Nie do końca byłem pewny, czy to jakaś metafora, czy strój ludowy, ale wyglądało dość imponująco. Zaczął wygłaszać swoje kwestie z patetyzmem i przesadną emocjonalności, jednak wydawało mi się, że był to celowy zabieg. Wkrótce scena przyciemniała.
    Skracając, sztuka opowiadała o mężczyźnie, który był najwierniejszym sługą cesarza, jednak został oskarżony o zdradę przez spisek zazdrosnych o jego pozycję dworzan. Miał do wyboru wieczną banicję lub śmierć. Wybrał to pierwsze, bo w końcu był dopiero początek przedstawienia, a wypadałoby ciągnąć wątek. Mężczyzna żył w obcym kraju spokojnie, aż spotkał księżniczkę, jak się później dowiedział, swojego ojczystego kraju. Zakochali się w sobie, doszło do kilku ckliwych scen, w których on chciał, ona nie, potem na odwrót, aż doszło do ich rozstania. Gdy pijany z żalu protagonista zataczał się do domu, podsłuchał rozmowę spiskowców, jak się okazało tych samych, którzy go kiedyś oszukali. Chcieli oni teraz zabić księżniczkę i zmusić cesarza do posadzenia na tron w przyszłym pokoleniu ciapowatego księcia wraz z żoną wybraną spośród ich córek, by przejąć władzę nad światem. O ironio, nikt nie zdawał się widzieć, że przejęliby władzę tylko nad jednak państwem, ale chyba "władza nad światem" była bardziej dramatyczna. Nasz bohater, powodowany chyba bardziej uczuciami do księżniczki, niż do kraju, postanowił do tego nie dopuścić. Na swoim rączym rumaku wrócił do królestwa i udaremnił niecny plan. A król z wdzięczności wsadził go do więzienia. Księżniczka z żalu po zacnym mężu przepłakała trzy dni i trzy noce, po czym postanowiła wyjść za niego za mąż, ratując przed szubienicą. Udało jej się, ale sielanka długo nie trwała. Po niego upomnieli się bogowie (nie pytajcie, co oni tam robili i dlaczego, po prostu przyjmijcie, że deus ex machina było najlepszym pomysłem dramaturga), a ona z rozpaczy skoczyła w przepaść. Ale ktoś , nie do końca zrozumiałem, kto, zlitował się nad nimi i raz na miesiąc, przy pełni księżyca, mogą się spotkać.
    Ogólnie, sztuka była dobrze zrealizowana, pełna efektów specjalnych. Może i poważne momenty wydały mi się trochę zbyt koturnowe i odrealnione, ale komiczne sceny były prawdziwie wspaniałe. Na zakończenie najgłośniej chyba klaskały dwie panie obok mnie, ale to jakoś nie budziło mojego zdziwienia.
    Pomimo ogólnego wrażenia dobrej przeciętności, jedna rzecz zagnieździła się w mojej głowie i nie pozwalała mi o sobie zapomnieć...

    piątek, 9 maja 2014

    III - 6

    Nie wiem, czemu, ale mnie naszło na ekspresową poprawkę szablonu, jakoś za jasno mi było. Mam nadzieję, że wam się podoba, jakby coś, to mówcie.

    - Mówię wam, żebyście na razie nie zaprzątali głowy Minstrela takimi sprawami. Już wystarczająco dużo narobił lord Valtrana - pierwszym, co usłyszałem, był głos lorda von Ztonty'ego. Był zdenerwowany, prawie na sto procent mogłem powiedzieć, że znowu macha rękoma na wszystkie strony.
    - Minstrel ma prawo do wiedzy, co się dzieje z Hikujaku - zaprotestowała jakaś kobieta.
    - Nie w tym stanie. Znając jego dobre serce, na pewno zechce zrobić coś nierozważnego - utrzymywał przy swoim pierwszy. Nie byłem pewny, ale wydawało mi się, że mówią o Selu, "kujaku" w nazwisku podmiotu rozmowy oznaczało pawia.
    - Myślisz, że będę cię słuchał, cokolwiek wymyślisz, długopióry? - usłyszałem pytanie wymówione przez ziewnięcie. Nie musiałem otwierać oczu, by wiedzieć, że to Kiryuu. Byłem również pewny, że symurg na mnie patrzy, dlatego ruszyłem lekko palcami. - Czy tego chcesz, czy nie, Minstrel jest mocno związany z pawiem, nie możesz mu odebrać prawa do spotkania, choćby i w celi - zwierzę potwierdziło, że to zauważyło, podrzucając mi mimochodem ogólnikową informację o tym, co się dzieje.
    - I co, może jeszcze zaprowadzisz go na egzekucję? - lord nie wytrzymał, a ja zamarłem z przerażenia. Jak to: egzekucję? Co się wydarzyło podczas mojej niedyspozycji?
    - Jeśli taka będzie wola Minstrela, to nie masz nic do powiedzenia - stwierdził męski głos. Skojarzyłem, że był to Shiroken, mój tajemniczy służący.
    - Ty psie bez pa... - nie usłyszałem dalszej części awantury, usnąłem.

    Gdy obudziłem się ponownie, byłem sam, dookoła panował półmrok. Z podziwem zauważyłem, że moja noga była zupełnie wyleczona, nie potrafiłem nawet dokładnie wymacać miejsca urazu. Wstałem i rozejrzałem się, na ile pozwalały mi zmysły. Upewniłem się, że nie ma w okolicy Shirokena ani Kiryuu i wyszedłem z komnaty, starając się zachowywać jak najciszej.
    Szczęśliwym trafem w mojej rozmowie z Melodi tuż po przyjeździe, kobieta wspomniała o lochach pałacowych, dlatego miałem choć nikłe przypuszczenia o kierunku mojej wyprawy. Instynktownie czułem, że nikt nie powinien mnie zobaczyć, dlatego modliłem się, żeby nie natknąć się na jakiegoś strażnika.
    Moje modły zostały wysłuchane. Nawet pod celą nie było praktycznie nikogo, jeśli nie liczyć śpiącego karła i jego starego psa. Zwierzę popatrzyło na mnie spod przymrużonych od nudy i wieku oczu i ziewnęło, dając mi nieme przyzwolenie. Podszedłem do pierwszej wnęki, o dziwo pozbawionej drzwi, czy choćby kraty.
    Mężczyznę w środku trudno było nazwać Selem. Miał na sobie jedynie potargane spodnie i skrawek czegoś, co kiedyś było koszulą, a teraz już nawet nie próbowało tak twierdzić. Jego ciało pokrywały szramy i rany, niektóre ciągle otwarte. Na obu nadgarstkach miał ciężkie kajdany, przytwierdzone gdzieś do ściany ciężkimi łańcuchami, ciągnącymi się na może dwa metry.
    Na sztywnych nogach i z sercem bijącym tak głośno, że aż nie mogłem uwierzyć, że nie zbudziło to strażnika, podszedłem do na wpół leżącego, na wpół siedzącego demona. Uklęknąłem powoli i położyłem rękę na jego policzku. Następne, co zarejestrowały moje zmysły, był duszący uścisk dłoni na szyi. Sel patrzył na mnie przerażającymi oczami, pełnymi lodowatego chłodu kogoś, kto nie cofnie się przed najgorszym przestępstwem. Nigdy nie widziałem go takim, ogarnęła mnie niema panika.
    - Rene... - wyszeptał Sel, poluźniając uchwyt. - Przepraszam, nie spodziewałem się... - mężczyzna pociągnął mnie do siebie i objął mocno, przyciskając do swojej klatki piersiowej. Dopiero teraz się rozluźniłem, ale nie mogłem do końca pozbyć się sprzed oczu obrazu zimnego złota. Poczułem na czole coś mokrego... dopiero po chwili zorientowałem się, że łzę. - Co ty tu robisz, to niebezpieczne.
    - Nie ważne - odpowiedziałem, podciągając się na ramionach Sela, by zrównać poziom naszych twarzy. - Sel, co tu się dzieje? Dlaczego nie możesz mi na tyle zaufać?
    - Nie stawiaj tak sprawy, kotku - mężczyzna zgarnął kosmyk moich włosów jako pretekst do pogłaskania mnie po policzku. - Wiesz, że cię kocham i oddałbym życie w twoje ręce.
    - Więc dlaczego?
    - Właśnie dlatego. Nie chcę, żeby coś ci się stało. Proszę, nie mieszaj się w tą sprawę - Sel brzmiał niemal błagalnie, w jego głosie nie słyszałem zwyczajowej dumy i pewności siebie.
    - Wiesz, że nie mogę - jedyną odpowiedzią demona był blady uśmiech. Odnalazł ustami moje. Nie protestowałem, choć czułem, że chce w ten sposób odciągnąć mnie choć na chwilę od myślenia. Pasował mi ten układ, zatopiłem się w nim z pełną ufnością. Gdyby świat właśnie stwierdził, że chce rozpocząć apokalipsę, z pewnością bym jej nie zauważył. Jedyne, co wiedziałem z pewnością to to, że czułem w Selu swoistą niepewność i strach. Chciałem temu zaradzić, ale nie wiedziałem, jak.
    - Rozłóż skrzydła - wyszeptał mi nagle Sel prosto do ucha. Jego oddech był nieco przyśpieszony, ale z pewnością nie miał aż takich problemów z oddychaniem, jak ja. Czułem, że przez brak doświadczenia irytuję demona, ale bałem się o to zapytać. - Rene - ponaglił mnie Sel mruczącym głosem z moim ukochanym vibrato, gdy nie wykonałem jego prośby od razu. Westchnąłem i skupiłem się, a po chwili z moich pleców wyrosły dwa biało-zielono-czarne cienie. Mężczyzna położył dłoń na nasadzie jednego z nich. Przeszedł mnie dreszcz gorąca, odsunąłem się, nieco przestraszony.
    - Przestań... - powiedziałem, zdezorientowany. Moja reakcja widocznie rozbawiła demona.
    - Przepraszam, czasami zapominam, jaki jesteś delikatny. Kiedyś to wszystko nadrobimy - wymamrotał, po czym pocałował mnie ponownie, tym razem już nie aż tak nachalnie.
    - Jesteś tego pewien? - oderwałem się w końcu. - Sel, ja nie wiem, o co chodzi, ale słyszałem coś o egzekuji. Ja...
    - Shhh! - przerwał mi demon, przykładając palec do ust. - Nie bój się. Obiecałem ci, że będę przy tobie zawsze, prawda? A "zawsze" aż tak krótkie nie jest. Wszystko będzie dobrze - powiedział, po czym przytulił mnie z powrotem. Zadowolony zamknąłem oczy i wsłuchałem się w jego bicie serca, miarowe i uspokajające, takie pewne i niepodważalne. - Rene, gdyby cokolwiek się działo, ktoś chciał coś ci zrobić, zaufaj Shirokenowi, jest ode mnie zupełnie zależny, więc nie odważy się nie pomóc ci. Wiem, że już znasz jego imię. Drugie to...- mężczyzna zawahał się, po czym nachylił do mojego ucha i wyszeptał dwa słowa. - Tylko ty je znasz, wymusi na nim poddaństwo. Ale nie użyj ich zbyt szybko, dobrze? - w głosie Sela usłyszałem jakąś wesołą nutkę. - Niech się trochę pomęczy najpierw sam.

    środa, 7 maja 2014

    III - 5

    Żarło, żarło i zdechło, jak to mówią. Bo w nagłe zepsucie się licznika nie wierzę... no, ale cóż, może do Norwida porównywać się jest "lekką" pychą, ale i tak: Późny Wnuku, niech ci świeci.

    Obudziłem się nieco obolały, ale wypoczęty i szczęśliwy. Może nie byłem na tyle radykalny, by ćwiczyć fechtunek aż do nieprzytomności, by uzyskać najwyższy stopień medytacji, ale i tak wysiłek fizyczny orzeźwiał myśli. Podciągnąłem się na rękach i rozejrzałem. Leżałem w dużym łożu z puchową pościelą, pokój był dość przestrzenny i jasny, o ośmiokątnym kształcie i pewnej niedbałej lekkości umeblowania. Pod jedną ze ścian stał ubrany na czarno młody mężczyzna z przewieszonym przez przedramię ubraniem... 
    Wietrzny Pałac... stolica... pałac... Melodi... audiencja............ Sel! Dopiero teraz uderzyła we mnie fala wspomnień i pełnej świadomości, niczym tsunami czasu. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz.
    - Spokojnie, bocchama [czyt. "boćciama"; jap. młody pan, młody mistrz, dziecięcy właściciel, z reguły na dworze o następcy głowy rodziny] - służący podszedł płynnymi krokami i pomógł mi wstać. - Wczoraj przesadził pan z treningiem i obawiam się, że może się to odbyć na pana dzisiejszej kondycji.
    - Nic mi nie jest - odpowiedziałem sucho, wstając i biorąc od mężczyzny ubranie. Chciałem się przebrać, ale służący wyraźnie nie widział potrzeby, żebym zrobił to sam, bo sięgnął do guzików mojej koszuli. Może i był to tutejszy zwyczaj, ale nie śpieszyło mi się do indoktrynacji w tym kierunku. Odsunąłem się i mlasnąłem niezadowolony. - Możesz wyjść?
    - Ale... - służący był zdziwiony moim zachowaniem.
    - Po prostu wyjdź i zostaw mnie samego - syknąłem, nagle poirytowany. Może rzeczywiście wczorajszy dzień był obecny w moim dzisiejszym zachowaniu. Choć w trochę innym kontekście, niż przewidywał służący.
    Gdy tylko mężczyzna wyszedł, zrzuciłem z siebie ubranie. Z niezadowoleniem zauważyłem kilka poważnych siniaków i jedno naruszenie struktury kości. Nie podobało mi się to, ale nie chciałem pokazać Valtranie swojego stanu. Bo, że dziś będzie dalsza część treningu, nie miałem wątpliwości. Pogrzebałem po szafach. W jednej z nich znalazłem kilka rolek dość szerokiego bandażu półelastycznego. Z lekką ulgą wziąłem go i obłożyłem kilka najgorzej wyglądających miejsc dla chociaż minimalnej ochrony ich, po czym ubrałem się, naciągając ubranie tak, żeby zakrywało białą dzianinę.
    Wyszedłem z pokoju, starając się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Zauważyłem, że w drodze do pola manewrowego, gdzie miałem się spotkać ze swoim nowym nauczycielem, cały czas towarzyszył mi służący, chowając się w cieniu. Gdy dotarłem na miejsce, Valtrana już na mnie czekał. Uśmiechnął się lekko.
    - Jak tam pierwsza noc? Mam nadzieję, że zapamiętałeś wszystkie sny, bo ponoć takie są wieszcze - w jego głosie wyczułem sarkazm, ale nie złośliwy.
    - Po dobrym dniu, noce są jeszcze lepsze - odpowiedziałem lekko. - On naprawdę musi się za mną tak ciągnąć? - spytałem, machając ręką ma służącego stojącego w cieniu. Szlachcic zmrużył oczy, patrząc w pokazanym przeze mnie kierunku, ale wydawało mi się, że nikogo tam nie zobaczył.
    - Wydaje mi się, że trochę za mocno cię wczoraj przycisnąłem - powiedział ostrożnie.
    - Nie było aż tak źle. Prawda, Shiroken? - rzuciłem w kierunku mężczyzny stojącego w ukryciu. Nie wiedziałem, skąd znam imię służącego, przecież nigdy mi się nie przedstawił, ale byłem pewny, że tak właśnie ono brzmi. Na dźwięk swojego imienia mężczyzna oniemiał na chwilę, po czym uśmiechnął się lekko, jak gdyby właśnie zrozumiał coś, nad czym wcześniej długo myślał i zrobił dwa kroki do przodu, stając w pełnym słońcu.
    - Jak pan uważa, bocchama - służący skłonił się nieznacznie, ale z gracją. Valtrana dopiero teraz go zauważył i z lekkim niedowierzaniem popatrzył na mnie, na niego, a potem znowu na mnie. W końcu westchnął.
    - Jesteś ostrzem, prawda? - spytał szlachcic, patrząc na służącego. Ten skinął głową. -  Kto cię tu przysłał i po co?
    - Nie mam obowiązku odpowiadać na pytania postronnych.
    - A gdyby zapytał Minstrel? Bo nie sądzę, żebyś mu powiedział swoje imię, choćby i to użytkowe, więc musi być twoim właścicielem - popatrzyłem na Valtranę, nie rozumiejąc, co się dzieje.
    - Nie jest moim mistrzem, ale mam rozkaz go chronić - odpowiedział spokojnie służący.
    - Więc skąd zna twoje imi... - szlachcic nie dokończył, zdając sobie sprawę, że jego pytanie skończy tak samo, jak poprzednie. Brunet podniósł głowę i uśmiechnął się z wyższością. - Mniejsza z tym, szczekanie na kawał betonu nic pożytecznego nie przyniesie. Szykuj się, Minstrelu - mężczyzna zmienił temat. Skinąłem głową z myślą, że muszę później zapytać, co się w ogóle działo.
    Trening przebiegał spokojnie, o ile można tak określić ciągły pojedynek. Używałem tego samego sztyletu, co wczoraj. Wydawało mi się, ze jest lżejszy, ale być może po prostu przyzwyczaiłem się już do jego nadwagi na tyle, by jej nie dostrzegać świadomie. Zauważyłem, że szlachcic chce mnie zepchnąć na właściwe pole manewrowe, naszpikowane wystającą we wszystkich kierunkach bronią, dlatego każdy wolny ułamek sekundy poświęcałem na wyłapanie kolejnego przydatnego szczegółu w ułożeniu przeszkód. Wszystkiemu przyglądał się Shiroken, ale mężczyzna wydawał się być bardziej zainteresowany bronią, niż jej użytkownikami.
    Walka trwała już dość długo, na oko licząc pół godziny, gdy popełniłem poważny błąd. Źle wyliczyłem odległość, przez co miecz Valtrany uderzył mnie w łydkę, powodując potworny ból. Nie pomógł fakt, że broń była nienaostrzona i na krawędzi miała około pół centymetra grubości. Prawie od razu skojarzyłem, że nie był to pierwszy raz. Cios był wymierzony dokładnie w to samo miejsce, w którym wczoraj zyskałem uszkodzenie kości, samo w sobie niegroźne, ale teraz wbijające gwóźdź do trumny. Syknąłem, z trudem tłumiąc łzy. Podejrzewałem, że Valtrana nie będzie chciał przestać, mimo pojawiającej się już powoli krwi, więc zrobiłem kilka kroków w tył, by użyć masywnego grotu włóczni jako podpory i móc choćby momentami odciążyć ranną nogę.
    - Ludzie to strasznie uparty gatunek. A można było po prostu skapitulować... - westchnął szlachcic i zaatakował mnie. Ledwo sparowałem cios, ale noga odmówiła mi posłuszeństwa i poleciałem na ziemię na kolana. Następnego pchnięcia już nie miałem jak uniknąć. Zamknąłem oczy i skuliłem głowę w obronnym geście, ale oczekiwany cios nie nadszedł. Po kilku sekundach otworzyłem oczy, zdezorientowany. Nade mną stał Shiroken, wyciągniętym przedramieniem blokując ostrze. Jego ręka lśniła w odcieniu białego złota.
    - Wystarczy, kolejny ruch będzie twoim ostatnim - mężczyzna był w pełni spokojny, jego głos mroził krew w żyłach, mimo braku jakichkolwiek emocji zawartych w nim.
    - Bez właściciela nie masz jak mnie zaatakować - zauważył Valtrana z lekkim uśmieszkiem. - Chyba, że poświęcisz jakąś broń na to, ale jesteś zbyt miękki, żeby to zrobić. Wszyscy jesteście - stwierdził, ale odstąpił. Wyminął bruneta i ukląkł przy mnie.
    - Dlaczego nie poddałeś się, nikt nie może nic zrobić na polu walki komuś, kto skapitulował - nie odpowiedziałem na wyrzut. - Pokaż tą nogę - polecił, a ja bez słowa sprzeciwu przestawiłem się tak, by ułatwić szlachcicowi dostęp do mojej rany. Mężczyzna szybkim ruchem rozerwał materiał, odsłaniając zakrwawiony bandaż. Na jego widok westchnął i przyłożył rękę do miejsca, gdzie znajdowało się rozcięcie. Było krótkie, ale szerokie, sądząc po tym, co widziałem. - Dlaczego nie powiedziałeś wczoraj, że przyjechałeś poobijany? - spytał.
    - Po co miał kłamać, co? - spytał służący, odchodząc od nas. Ręka  Valtrany zawahała się. Mężczyzna popatrzył na mni pytająco.
    - Z wczoraj, nic poważnego samo w sobie - westchnąłem w końcu.
    - Właśnie widzę. Z tego, co widzę, to nie wytrzymała jakaś większa tętnica, samym tępym żelazem bym jej nie naruszył tak - stwierdził, nie kryjąc wściekłości. - Przydaj się na coś i idź po Libernusa, powinien być w biurze. Może i dziad jest wkurzający, ale przynajmniej zna się na magii krwi - Shiroken zniknął w cieniu. Podejrzewałem, że wykonał rozkaz, ale pewności mieć nie mogłem.
    - Mamy problem, długoskrzydłe złapały pawia! - na arenę wleciał z impetem nagle Kiryuu. Tylko jego mi teraz brakowało do pełni szczęścia.
    - Nie teraz, symurgu - syknął Valtrana, podtrzymując mnie w pionie. Zaczynałem tracić przytomność.
    - Nie będziesz mi mówił,co mogę, a co nie. Minstrelu, paw jest... - Kiryuu urwał, gdy zauważył krew. - Co tu się stało? - spytał, warcząc. Nie miałem siły mu odpowiedzieć.
    - Nie męcz się, śpij - stwierdził Valtrana bez żadnego powiązania z rozmową. Nie zrozumiałem go, ale szybki cios w podbrzusze mi wszystko wyjaśnił. Zemdlałem.